naglowek
 
 
Strona główna
  
 Recenzje
 

Legenda przed Wieprza

Konrad Bańkowski, Fahrenheit

 

Od wydania wznowionego (i pozmienianego) "Sherwood" Tomasza Pacyńskiego, oraz drugiego tomu cyklu – "Maskarady" minęło już ładnych kilka tygodni. I dobrze. Potraktowanie tych książek na gorąco mogłoby spowodować ominięcie paru istotnych przemyśleń, jakie przychodzą do głowy czytelnikowi, jeśli pozwoli się tej lekturze trochę uleżeć. Ale do remu, jak mawiali starożytni Francuzi.

"Sherwood" jest debiutancką powieścią Pacyńskiego, która wniosła nową jakość do polskiej literatury fantastycznej. Jak się nietrudno domyślić po tytule, historia ta jest związana z postacią Robin Hooda, jednak myliłby się ten, kto pomyślałby, iż jest to kolejna wersja legendy o szlachetnym banicie. Już samo potraktowanie Robina jest tu, hm... niestandardowe. Pacyński nie odwołuje się do historycznej postaci (tudzież historycznych postaci) leżącej gdzieś u podstaw legendy, ale dzieje Robina i jego drużyny relacjonuje na podstawie... pamiętanego przez wszystkich serialu telewizyjnego z Michaelem Preadem. Wprawdzie w dalekim planie pojawia się postać innego banity – Roberta, bardzo zbliżona do ewentualnego protoplasty Robin Hooda, jednak jest to tylko aluzyjka, jeden z licznych smaczków rozsianych w książce, niczym bakalie w przyzwoitym keksie. Jednak i tak sam Robin nie jest tu najważniejszy, w chwili zawiązania akcji Robin już dawno jest dead and buried, jak powiedzieliby jego ziomkowie. Prawdziwymi bohaterami opowieści są dwaj zetknięci przez przypadek (och, czy aby na pewno?) ludzie – Jason i Match. Jason, który w skutek przykrej przygody dłuższy czas musi spędzić na rekonwalescencji w zagubionym w kniei klasztorze, oraz Match, były członek bandy Robina, były przywódca tego, co zostało z tej bandy, były... wystarczy tego wyjaśniania. Ich losy splatają się w sposób, który z czasem przestaje się wydawać aż tak bardzo przypadkowy, a w każdym razie dla obu raczej szczęśliwy. I tu w zasadzie należałoby jeszcze dodać, że obaj wyruszają na spotkanie przygód i zakończyć, bo każde następne słowo odbierałoby przyjemność z lektury wszystkim tym, którzy jakimś cudem jeszcze tych książek nie przeczytali. Jest jednak jeszcze parę spraw, o których warto by było powiedzieć. Przede wszystkim o talencie Tomka Pacyńskiego, jako autora...

"Sherwood" i "Maskarada" to na pierwszy rzut oka przerażająca lektura. W sumie prawie 960 stron. A to przecież jeszcze nie koniec, bo w przygotowaniu jest tom trzeci. Jednak są to strony, które spod palców umykają niepokojąco szybko. Szybko i z żalem. Opowieść o Matchu i Jasonie napisana jest może nie mistrzowsko, bo tu i ówdzie dałoby się co nieco Pacyńskiemu zarzucić (mnie w dalszym ciągu rażą trochę zbyt patetyczne dialogi, choć i tak dużo lżejsze, niż te we "Wrześniu"), niemniej nie są to rzeczy, które przeszkadzałyby w "połykaniu" obu książek. Styl, jak styl, treść jest za to wyśmienita. Pacyński przede wszystkim ma doskonałe rozeznanie w realiach, podejrzewam, że jego opisy życia codziennego mogłyby przyprawić o czkawkę niejednego historyka. Powieść zyskuje dzięki temu na realności przedstawionego świata, postaci nie są jedynie kukiełkami, które muszą dojść z punktu A do punktu S (jak Smok) i nasiekać tatara. Jedzą, kiedy są głodni, bolą ich nogi, kiedy są zmęczeni, i chodzą za krzak, kiedy jest taka konieczność. Wszystko to podane w sposób tak naturalny, że nie odnosi się wrażenia, iż autor po prostu chce się pochwalić tym, że to wszystko wie. Tyle postaci, bo prawdziwy majstersztyk to akcja i niespotykany kunszt wplatania aluzji i "robienia oczka". Pacyński czasami po prostu żongluje pomysłami jak chce. A robi to błyskotliwie i z gracją, wplatając do swej opowieści motywy, wydawałoby się, niemożliwe do połączenia z opowieścią rozgrywającą się w średniowieczu. Mógłbym się rozpisać o rewelacyjnym wykorzystaniu motywu z "Terminatora", o pasztecie ze smokobójcy, o delikatnym żarciku z wiedźmina... ale są to rzeczy, które trzeba smakować samemu, podczas lektury. Powieści Pacyńskiego są zdecydowanie poważne, jeśli chodzi o główny wątek fabularny, jednak w żadnym razie nie pozbawione błyskotliwego poczucia humoru. Czasami ujawnianego w najmniej spodziewanych momentach. I bardzo dobrze, bo gdyby nie to, cała rzecz byłaby zbyt ponura.

I tu dochodzimy do sedna. Las Sherwood u Pacyńskiego nie jest miłym miejscem. To już nie zielony gaik, w którym gnieździł się Erol Flynn w rajtuzach i reszta jego homo-bandy. Sherwood jest miejscem przepełnionym śmiercią, cierpieniem i magią. Śmierć jest bezlitosna, cierpienie nie uszlachetnia, a magia jest stara, tak stara, że ludzkie kategorie dobra i zła wydają się przy niej dziecięcą zabawą nie mającą zbyt wiele wspólnego z prawdziwym światem. Trochę jak u Tolkiena, mamy tu konflikt pomiędzy starym światem, a panoszącym się światem ludzi, którym nowa religia nakazuje walczyć z każdym objawem obcości. Tylko że tu nie ma elfów, które wsiądą sobie na statki i zadumane odpłyną, gdzie oczy nie widzą. Tu walka toczy się na całego, bez przebierania w środkach, bez szlachetnego heroizmu i bez pięknych zasad. Wprawdzie najważniejszym bohaterom wartości honoru i szlachetności nie są absolutnie obce, jednak niektórzy (jak Match) musieli dojść do nich przez zdradę, cierpienie i upodlenie. Poza tym, w tym świecie są wyjątkami.

I tak to, w dwóch słowach, wygląda. Oczywiście, nie ma obowiązku czytania. Jeżeli jednak ktoś jest przekonany, że polska fantasy to tylko Kres i Sapkowski, to szczerze polecam mu sięgnięcie po Pacyńskiego. Żeby zobaczył, co można zrobić ze starą, poczciwą Europą i kilkoma zakurzonymi legendami.

Strona główna
design by a.mason