Strona główna | |
Powieści | |
Wrzesieńfragment
Główny powód wezwania Froda leżał w stodole, z której dawno zniknął zapach siana. Pod drewnianym ścianami, ziejącymi szparami porozsychanych, wypaczonych desek ułożono skrzynki, różnych kształtów i rozmiarów, wszystkie malowane przepisową wojskową zielenią, groszkową rosyjską i amerykańską khaki. Frodo nieraz się złościł na to składowisko, twierdząc, że przetrzymywanie ponad tony amunicji tuż obok kwatery jest głupotą. Zwłaszcza tej inteligentnej, która czasami przejawiała spontaniczność działania. Nic nie wskórał, lenistwo i zamiłowanie do wygód było silniejsze od rozsądeku. Hound Dog odrzucił brezentową płachtę i odsłonił spoczywające na skrzynkach wyrzutni LAW nagie ludzkie zwłoki. Prawie ludzkie. Trup przypominał brata Hound Doga. Był cyborgiem. Tak samo jak ponury Indianin, będący jak dotąd jedynym potwierdzeniem teorii, że cyborg może przeżyć odcięcie interfejsu. – Od Rosjan? – spytał Frodo. Zdarzało się, że Rosjanie podrzucali różne zagadki do rozwiązania, które ich niezbyt interesowały albo których badanie mogło okazać się niebezpieczne. Czasami był to nowy model inteligentnej miny, czasem nowa amunicja. Tym razem martwy cyborg. – Nie – usłyszał z tyłu lekko zachrypnięty głos Stokrotki. – Nie? Nie powiesz chyba, że to wy... Nie mógł uwierzyć. Cyborgi były niezniszczalne, stanowiły rozwinięcie systemu Land Warrior, wprowadzanego już u schyłku wieku. Superżołnierze, wyposażeni w nowe zmysły, dysponujący wielką siłą ognia, działający w zespołach, jak mrówki lub termity. Broń konwencjonalna w ich przypadku się nie sprawdzała. Można było próbować przed nimi uciekać, ale rzadko się to udawało. System Land Warrior z początku polegał na wspomaganiu piechura, na zapewnieniu mu równie komfortowych warunków walki, jak czołgistom czy pilotom. Miał wyostrzać zmysły żołnierza, zwiększyć siłę ognia, ale przede wszystkim przejąć część podejmowania decyzji. Składał się z kamery termowizyjnej, rzutującej przetworzony komputerowo obraz na półprzezroczysty okular, obrazującej istotne elementy pola walki. Czułych mikrofonów, wychwytujących niesłyszalne dla ludzkiego ucha dźwięki. Indywidualnej broni, połączenia karabinu szturmowego z granatnikiem, a raczej dwudziestomilimetrowym działkiem, komputerem balistycznym, dalmierzem, strzelającej inteligentną i programowaną amunicją. Systemu GPS, lokalizującego pozycje wszystkich członków oddziału i wroga. Tak to wyglądało na początku. Do momentu gdy okazało się, że w tak zbudowanym systemie istnieje jedno słabe ogniwo, które koniecznie trzeba zastąpić lub przynajmniej zmodyfikować. Człowiek. Rozwiązaniem były obecne cyborgi, poddane genetycznym modyfikacjom, niezdolne do autonomicznego istnienia, bez wspomagania. Ostateczni wojownicy. Na szczęście dla wszystkich straszliwie drodzy. W produkcji, jakkolwiek to brzmiało, i w eksploatacji. Zależne od źródeł zasilania i zapasów pożywki. Nie można ich było puścić po służbie na przepustkę ani normalnie skoszarować. Wymagały olbrzymiego zaplecza logistycznego, samobieżnych kontenerów-przechowalni, wsparcia wykwalifikowanych techników i bioelektroników. Było ich niewiele. Ale pluton cyborgów potrafił zastąpić batalion. Hound Dog był jedynym, któremu udało się na powrót stać człowiekiem. No, może nie do końca, pomyślał po raz któryś Frodo, spoglądając z ukosa na twarz Indianina, na widoczne pod skórą czaszki guzy elektrod, na zwisający kikut wszczepu interfejsu. Frodo znał tajne rosyjskie raporty. Jak to zwykle bywa, znalazły się w Internecie, uzupełnione później o fragmentaryczne wprawdzie i niezbyt wiarygodne strzępy amerykańskiej dokumentacji. – Znaleźliśmy go. – Stokrotka wyrwała go z zamyślenia. – Był... – H’was damaged. Frodo drgnął. Jak zwykle, gdy słyszał głos Hound Doga. Wszczepione laryngofony na zawsze zepsuły mu dykcję. – H’was damaged... Zepsuty... Software error... – Zaraz, po kolei. – Oszołomiony Frodo potrząsał głową. – Gdzie, kiedy? Przecież nie byliście... Wiedziałbym... Stokrotka podeszła do skrzyń, przez chwilę bezmyślnie spoglądała na ciało. Frodo ją znał, zestresowana stawała się zimna i bezwzględna. Jak to odreagowywała, nie wiedział. – Niedaleko, po tej stronie... Już to było dziwne. Cyborgi nie zapuszczały się na drugi brzeg. Przynajmniej do tej pory. I zawsze działały w grupach. Przypomniał sobie tajne rosyjskie raporty i płynące z nich wnioski, których wprawdzie nie było wiele i które bliższe były domysłom niż rzetelnej analizie. Rosjanie zbadali kilka egzemplarzy, ale tylko dwa żywe. Martwe dostali z Nikaragui czy Gwatemali, gdzie wykorzystywano cyborgi na największą skalę. W dżungli okazały się niezastąpione. Dwa żywe prawdopodobnie kupiono. Nic w tym dziwnego, polski wywiad jeszcze za komuny potrafił kupić abramsa. Stwierdzono jedno, cyborga nie można wziąć do niewoli. Odseparowane od oddziału ginęły, podobnie jak odcięte od interfejsu. Egzemplarze przekazane do badań miały tę funkcje zablokowaną. Jak? Nie wiadomo. Pewne były również wyniki sekcji. Odkryto wszczep bioelektroniczny, będący interfejsem komputera. Elektrody przekazywały dane bezpośrednio do nerwów wzrokowych i słuchowych, inne znajdowały się w ośrodkach bólu i rozkoszy, z czego w ostateczności korzystało dowództwo. Podłączony do krwiobiegu dozownik pompował w żyły odżywkę i hormony, morfinę lub potężne dawki amfetaminy, w zależności od sytuacji bojowej. Tylko Hound Dog przeżył odcięcie bioelektronicznego wszczepu. W dodatku zrobił to sam, pomogły mu duchy przodków. Frodo nie widział żadnych powodów, by w to nie wierzyć. Inne wytłumaczenie po prostu nie istniało. Odciął się, a potem wystrzelał pozostałych i przeszedł rzekę, jak nakazali przodkowie. Później wracał, mszcząc się na wszystkim, co przypominało mu Stars and Stripes. Stracił wprawdzie wiele ze swych szczególnych zdolności, jednak wciąż był czymś więcej niż człowiekiem. Przekonał się o tym oddział amerykańskiej kawalerii, któremu już w pierwszym wypadzie z Wiewiórkami urządził nowe Little Big Horn. To Stokrotka spowodowała przyjęcie go do komanda. Ona jedna się go nie bała, jak inni z początku. Nie potrafiła wyjaśnić dlaczego.
ˇ
Frodo uważnie oglądał ciało, popatrując co chwila na stojącego obok Indianina. Bezskutecznie próbował dostrzec różnice. Takie same guzy na czaszce i napompowane sterydami mięśnie. Były potrzebne, ekwipunek sporo ważył. Identyczny przewód interfejsu. Przyjrzał się uważnie przewodowi zwisającemu z czaszki Hound Doga. Odcięty koniec nie był zainfekowany, jak się często zdarzało. Wszczep był żywy, prócz światłowodów zawierał żywe neurony pijawek, jak pamiętał z raportów Frodo. Były to jedyne robale mające neurony, które w dodatku ochoczo łączyły się krzemowymi elementami, przekazując impulsy elektryczne, zgodnie z teorią i badaniami prowadzonymi co najmniej od dwóch dziesiątków lat. Problem stanowiło co innego – wbrew wszelkim teoriom neurony się regenerowały, tkanka się rozrastała, wywołując uciążliwe infekcje. Tym razem antybiotyki pomogły. Do czasu, aż znów trzeba będzie odciąć szarą substancję wylewającą się z przewodu na podobieństwo nowotworu. Kilka razy, powodowany niezdrową ciekawością, Frodo proponował Indianinowi odtworzenie interfejsu. Z elektroniką by sobie poradził, trochę światłowodów i nic więcej. Neurony uległy regeneracji i Indianin znów mógłby się podłączyć się do systemów uzbrojenia, odzyskując dawną skuteczność. Ale Doggy stanowczo odmawiał, a Frodo nie nalegał. Wyprostował się, zdjął z trzaskiem gumowe rękawice. Przetarł spocone czoło, pokręcił głową z rezygnacją. Górujący nad nim jak masywna skała Hound Dog spoglądał wyczekująco. Milczenie przerwała Stokrotka. – I jak, znalazłeś coś? – spytała, głosem bardziej zachrypłym niż zwykle. – Nic – Frodo niechętnie przyznał się do porażki. – Nic a nic. Jest standardowy. – Skąd wiesz? – w głosie Stokrotki przebijała irytacja. – A ilu ich widziałeś? Taki z ciebie ekspert? Wiem, jedyny w okolicy, ale czy na pewno taki znakomity? I skąd wiesz, co ma w środku? Niziołek bezradnie rozłożył ręce. – Nie wiem – przyznał. – A widziałem dotąd tylko jednego, ale nie wiem, czy pozwoli, zajrzeć sobie do środka... Uśmiechnął się ponuro. – Nie wyżywaj się na mnie – dodał. – Ja naprawdę nic nie potrafię znaleźć. Jeśli mi wszystko opowiesz, może będę wiedział, czego szukać... Zapadło milczenie. Oczy Stokrotki wciąż były chłodne i czujne. Po chwili podeszła jednak bliżej, musnęła dłonią kędzierzawe włosy Froda. – Przepraszam – szepnęła. – Nie mam pojęcia, co się ze mną dzieje. Frodo skinął głową. Ale ja wiem, dziewczyno, pomyślał, wiem doskonale. To długa wojna, która nigdy się nie skończy... – Nie ma sprawy... Tylko ja naprawdę nie wiem, on niczym się nie różni... – Next generation – przerwał mu chrypliwy głos. Frodo drgnął, spojrzał na Hound Doga. – Next generation, I’m sure... – Indianin nawet po angielsku wyrażał się jak karykatura starego wodza z westernu. – Not hardware, soft only... Ma rację, pomyślał Frodo, na to nie wpadłem. A swoją drogą jest coś niesamowitego w nazywaniu ludzkiego ciała hardware...
ˇ
Knajpa pustoszała. Ci, co mieli spaść pod stoły, leżeli pod nimi, ci, których miano wykopać za drzwi, wyrzucono. Zostało tylko kilku gości w stanie rozpaczliwego niedopicia. Mogli próbować do rana. Obszarpana kobiecina ze szmatą na kiju kręciła się pomiędzy stolikami, pozorując zmywanie podłogi. Sądząc z koloru szmaty i wody w kuble, czynność ta z góry skazana była na niepowodzenie. Sprzątaczka wprawnie lawirowała między leżącymi, omijając tych bardziej przejawiających oznaki życia. Wagner rozejrzał się po sali. Niebawem ochroniarze wyniosą kolejnych nieprzytomnych, ułożą równo i porządnie na chodniku, nie przejmując się padającym mokrym śniegiem. Ponoć nie ma lepszego sposobu na szybkie wytrzeźwienie. A globalne ocieplenie miało ten jeden pozytywny skutek, że mało kto zamarzał po pijanemu. – Znaleźli go niedaleko bazy – Frodo kończył relację. – W stanie nieaktywnym. Inactive and disabled, jak wyraził się Pę... Wagner wiedział, jak nazywano Hound Doga, nawiązując do licznych żartów z indiańskich imion. Nie śmieszyło go to. – Tak... – stropił się Frodo, szczerze zmieszany. Lubił Hound Doga, ale czasem mu się wyrwało. – No więc... Problem w tym, że to rzeczywiście nowy model, jeszcze niedopracowany, ale z oprogramowaniem zawsze tak jest. To świństwo zawsze się sypie, błędy wyłażą na końcu, kiedy nikt się nie spodziewa. Wagner sięgnął machinalnie po napełnioną jeszcze w połowie szklankę. Albo w połowie pustą, jak powiedziałby Frodo, wieczny pesymista. Jednak nie podniósł jej, tylko odsunął zdecydowanie. – Chcesz? – spytał. Frodo odmówił. – Dobrze – powiedział Wagner po chwili. – Wnioski? – Przecież sam wiesz... Wagner pokiwał głową. – Wiem. Inteligentny, psiamać, jestem. Dlatego jeszcze żyję. Ale chcę to usłyszeć od ciebie. To ty jesteś specjalista, ja potrafię tylko strzelać. Specjalista podrapał się po skołtunionej głowie. – W porządku – zaczął wreszcie, bawiąc się opróżnioną do połowy szklanką i obserwując, jak samogon spływa po ściankach. W niczym nie przypominał koniaku. – W porządku – powtórzył. – Wnioski są proste. Zrobili autonomicznego cyborga, którego można samotnie wysłać z dowolną misją. Zgoda, spieprzyli sprawę, spsuł się. Ale poprawią to, bądź pewien. Będą mogli tu przenikać, kiedy zechcą. Wystarczy jeden, by dzięki przewadze w rozpoznaniu, szybkości reakcji i sile ognia rozpieprzyć każde komando. Ba, cały pierdolony ruski garnizon. Wagner kiwał głową w zamyśleniu. Zgadzał się. – W lesie będzie miał przewagę. On widzi zawsze, w nocy, we mgle, ty tylko wtedy, kiedy masz noktowizor. Może cię zobaczyć i usłyszeć, zanim się zorientujesz. Będzie sam, bez tego całego ogona, który dotąd ciągnął za sobą. Powiem więcej, jego oprogramowanie jest specjalnie dostosowane do tutejszych warunków. Zrobili już tyle, to mogli i więcej, już nie będą takie jak dotąd, optymalizowane na dżunglę, mniej sprawne w niższych temperaturach. Nadal bawił się szklanką, obracając ją coraz szybciej w palcach. – Poprawią błędy i zyskają przewagę. Pomyśl, on nie musi wrócić. On się nie boi, musi tylko wykonać zadanie, reszta zwisa mu giętkim kablem... Nagle zdecydowanym ruchem podniósł szklankę i wychylił śmierdzący płyn. W oczach stanęły mu łzy. – Mamy przesrane, panie wiedźmin – powiedział zduszonym głosem. – Równo i wszyscy. To przekonało ostatecznie Wagnera. – I co? – Niziołek wycierał załzawione oczy. – I gówno... – Wagner wzruszył ramionami, przyglądając się uważnie rozmówcy. Swoją drogą, twardy kurdupel, pomyślał nie po raz pierwszy. Przychodzi z takimi wieściami i żartuje z Kędziorem, jak gdyby nigdy nic. Ciekawe, czy sam bym tak potrafił. – Posłuchaj, a co było... Frodo nie pozwolił mu skończyć. – Co było przyczyną awarii? – spytał ironicznie. – Chcesz pocieszyć mnie czy siebie? Masz nadzieję, że będą się psuły? Nie licz na to... – Nie potrzebuję pocieszenia, tylko informacji. – To proste, tak proste, aż się dziwiłem, że sam na to od razu nie wpadłem. I nie chcę cię martwić, łatwe do usunięcia. Nie przeprowadzili kompletnych prób, zaoszczędzili na badaniach poligonowych. Nie sprawdzili warunków granicznych... Zamów jeszcze jedną... Wagner popatrzył uważnie. – Nie przesadzasz? – Nie, kurwa, nie przesadzam. Nie dziś. Zabrzmiało śmiertelnie poważnie. Wagner sięgnął w zanadrze, wyjął płaską metalową flaszkę. Frodo prawie wyrwał mu ją z ręki. – Dobre – mruknął po chwili. – Pewnie, że dobre. – Wagner kiwnął głową. – Ballantine. Tylko się za bardzo nie przyzwyczajaj... – A Kędziorowi nie dałeś? – On ma więcej ode mnie. – Lekceważąco wzruszył ramionami. – W porządku. – Frodo głęboko odetchnął. – Jak go znaleźli, był unieruchomiony i zdezaktywowany. Ale to nie znaczy, że się nie ruszał. Ruszał się, i to jak. Każdą kończyną próbował iść, tyle że w różne strony. Miotał się coraz bardziej i to długo. Miejsce, w którym go znaleźli, było całkiem skotłowane, do żywej ziemi. Okoliczne drzewa odarte z kory. Miotał się, a potem zamierał, i tak w koło Macieju. W psychiatrii się to nazywa, o ile pamiętam, burzą ruchową. Na przemian pobudzenie, nieskoordynowane ruchy i katatonia. Długo nie wiedziałem, co to było... Aż mnie olśniło... Rozchwianie rezonansowe. – Co? – Wagner nie rozumiał. – Rozchwianie rezonansowe. Stare pojęcie, z czasów kiedy w lotnictwie wprowadzano systemy fly by wire i obiekty niestateczne aerodynamicznie. Taki samolot sam nie poleci, nie da się nim sterować bez wspomagania komputera. A komputer wie swoje, czasem aż za dużo. Pamiętasz katastrofę pierwszego grippena? – Pamiętam – przerwał zimno Wagner. – Choć jestem stary, to Alzheimer jeszcze mnie nie dopadł. Ale nadal nie rozumiem. – Komputer koryguje ruchy pilota – kontynuował Frodo niezrażony. – Nie pozwala przekroczyć warunków brzegowych, na przykład przeciągnąć samolotu. Nadążasz? – Jak dotąd tak. Wiem, co to samolot... – Więc komputer koryguje błędy, wychylając płaszczyzny sterowe. Ale czasem sam wprowadzi maszynę w stan niedozwolony, na przykład, jeżeli podmuch wiatru silniej przechyli ją na skrzydło. Od tego się zaczyna. Im większe wychylenie, tym silniejsza kontra. Tymczasem podmuch wiatru się nie powtarza i komputer głupieje. Kontruje silniej. I silniej. Aż do skutku. Tu było to samo. Coś, czego nie przewidzieli programiści, wytrąciło układ z równowagi. Komputer skontrował, dowalił amfy. Ale nie o to chodziło, układ wyskoczył ze stanu równowagi, więc podał z kolei endorfinę czy co tam... Tylko więcej... Pobudzenie skończyło się, więc znowu amfa... Nie wiem zresztą, czy tak dokładnie było, może raczej elektrostymulacja. To nieważne. To łatwo poprawić, wystarczy inaczej określić warunki brzegowe. Pociągnął kolejny łyk z piersiówki. Wagner nie protestował. – No tak... – powiedział wreszcie w zamyśleniu. – Tak... Rzeczywiście, być może mamy przesrane. Trzeba się z tym przespać, przemyśleć... Lepiej spieprzać, pomyślał Frodo. Jak najdalej. I jak najszybciej. – Dobrze – mruknął Wagner. – A... Urwał, widząc jak Frodo kręci głową w odpowiedzi na niezadane jeszcze pytanie. Spodziewał się tego. Tylko twarz drgnęła mu ledwie dostrzegalnie. – Poczekaj – powiedział Frodo ze znużeniem. – To nie tak, jak myślisz. Zaraz ci powiem... Oczy Wagnera pozostały poważne i zgaszone. – Nie dziś. Poczekamy do jutra, nikogo to nie zbawi. Spadaj, Frodo, idź się przespać, bo ci rower podpieprzą... Niziołek spojrzał niezdecydowanie. – A ty? – Jeszcze trochę posiedzę, pomyślę. Zjeżdżaj. Frodo podniósł się posłusznie, ale niechętnie. Wolałby mieć to już za sobą. Widział, że z takiego siedzenia nic dobrego nie wyniknie. Ani tym bardziej z myślenia. Zostawił Wagnera wpatrującego się w dwie małe dziurki w brudnej szybie.
ˇ
Z nieba spadały coraz rzadsze płatki mokrego śniegu. Wagner przystanął, zaczerpnął głęboko powietrza. Czuł ból głowy, a w zasadzie uporczywy ucisk w skroniach. To od tego smrodu, pomyślał, od smrodu i dymu. Ostatecznie przesiedział w knajpie ładnych kilka godzin. Choć sporo wypił, nie czuł nawet lekkiego rauszu. Zawsze tak było, kiedy pił w interesach. Od ostatnich nowin każdy by oprzytomniał. To może być koniec, pomyślał któryś raz w ciągu ostatnich godzin. Wreszcie znaleźli tani i efektywny sposób. Przedtem cyborgi były drogie w eksploatacji, operowały w większych grupach, z całym zapleczem. A pojedynczy cyborg... Prawdopodobnie kosztował mniej od pocisku Cruise. Paradoks współczesnej wojny. Pocisk był czasem wielokrotnie droższy od celu, który miał zniszczyć. Wygrywał ten, kogo było na to stać. A przeciwnika wciąż było stać, jakby nie nadszarpnięto całej jego potęgi. Roześmiał się głośno, aż oddalony o kilkadziesiąt metrów wartownik przy nieruchomym transporterze poruszył się niespokojnie. To śmieszne. Znów myślał o Stanach Zjednoczonych w kategorii przeciwnika. Wartownik w długim szynelu rozglądał się niespokojnie. Widać było, że się boi, bezsensowna warta w obcym, zrujnowanym mieście nie należy do jego ulubionych zajęć. Zapewne nasłuchał się od kolegów o tym, co tu się nocami dzieje. Ilu jego poprzedników rozprowadzający znalazł z poderżniętym gardłem. O bandytach, przemytnikach, partyzantach, o wszystkich, którzy tylko czekają, by dać mu w łeb i ukraść zardzewiałego BTR-a. Wagner spojrzał uważniej. Młody chłopak, z północy albo z Syberii. Przydzielano tu zazwyczaj świeżo wcielonych, doborowe jednostki potrzebne były nad Ussuri. Żołnierz ściskał kurczowo kałasznikowa, wodząc lufą na wszystkie strony. Zainteresowani i tak wiedzieli, że ma pusty magazynek. Tak było od czasu, gdy zastrzelono kolejnego pijanego oficera. Śledztwo nigdy nie wykazało, czy padł ofiarą porachunków, czy tylko pomyłki, o którą łatwo, gdy zalany oficer przypomina sobie nagle o obowiązkach i zaczyna sprawdzać posterunki. Strach wartownika był nieuzasadniony. Nawet hordy rumuńskich dzieci nie napadały na wojskowych, nie było czego rabować. Wagner pamiętał zaledwie dwa wypadki, w których zginęli żołnierze na warcie. Znacznie łatwiej było o śmierć w koszarach, w bójce lub wskutek śmiertelnego zatrucia metanolem. No tak, ale on o tym nie wie, pomyślał Wagner. Jest sam, we wrogim mieście, w obcym kraju. Ruszył powoli w kierunku drogi wylotowej na Wyszków. Chciał spokojnie pomyśleć. Siłą nawyku rozglądał się czujnie, gotów w każdej chwili uskoczyć. Machinalnie śledził najmniejszy ruch w ciemnych zaułkach i wypalonych ruinach, których nikt nie rozbierał. Starał się omijać wzrokiem nieliczne, oświetlone słabymi, pełgającymi płomykami okna, odwracając wzrok, by nie osłabiać adaptacji oczu do ciemności. W mieście było w miarę bezpiecznie. Zresztą znajdował się u siebie. Wszyscy go tu znali, szanowali lub po prostu schodzili mu z drogi. Poza tym jak na obecne standardy Ostrów była spokojnym miastem. W przedwojennej szkole podchorążych mieściła się teraz placówka rosyjskiego wywiadu, chroniona przez batalion piechoty. Na peryferiach miasta stacjonowały dwie jednostki pancerne; wprawdzie ciągle brakowało im paliwa, ale przynajmniej patrolowały najbliższą okolicę. Tak było w całej rosyjskiej strefie. Małe wysepki otoczone ziemią niczyją. Rosjanie nigdy nie zamierzali kontrolować całego terenu, przeczesywać lasów, pacyfikować wsi. Być może wyciągnęli wnioski z ciągnących się przez dziesięciolecia wojen na Kaukazie. W wypalonym szkielecie bloku coś się poruszyło. Nie zwolnił, spojrzał tylko w ciemne, czarniejsze od nocy, pozbawione ram otwory okienne. Czuł, że z mroku śledzą go czyjeś uważne oczy. Zapewne rumuńskie dzieci, które upodobały sobie wypalone bloki, najwyższe budynki Ostrowi, postawione jeszcze za Gierka, kiedy miasteczka starały się upodobnić do metropolii. Dzieci wolały żyć w zrujnowanych ścianach bez drzwi i okien, spać w barłogach z pustych kartonów i szmat. Czuły się bezpiecznie, gdy istniała droga ucieczki i zakamarki, w których mogły się kryć. A latem przenosiły się pod gołe niebo, w nadbużańskie wikliny. Kiedyś zasiedlały walące się, opuszczone drewniaki. Wyniosły się, kiedy zniecierpliwieni obywatele powodowani chęcią oczyszczenia miasta z elementów niepożądanych spalili kilka drewniaków wraz z zawartością, uznając, że jedno więcej pogorzelisko i tak nie robi wielkiej różnicy. To właśnie wtedy dzieci przestały żebrać. Zaczęły zabijać. Coś zaszurało, coś jęknęło. Odgłos przypominał miauknięcie, ale to nie mógł być kot. Koty stały się wielką rzadkością z racji swych walorów smakowych. Zarys budynku został z tyłu. Cokolwiek go zamieszkiwało, ucichło już uspokojone. Małe kamieniczki po obu stronach ulicy były bezpieczne. Zostały z nich najczęściej tylko ściany, pożary strawiły drewniane stropy i konstrukcje dachów. Paradoksalnie, w całym mieście najwięcej zachowało się starych, wrośniętych w ziemię drewniaków. Ocalały podczas przejścia frontu przez miasto, na ogół nie było w nich punktów oporu. Oszczędziły je kolejne przemarsze wojsk i przewalające się przez Ostrów masy uchodźców, a także stacjonujących żołnierzy, którzy wyszli z założenia, że nie ma w nich czego rabować. Pomiędzy szczytami domostw przemknął pojedynczy cień. Samotny, zatem niegroźny. Wszystko, co niebezpieczne, działało w grupach. Poczynając od hord zdziczałych psów najskuteczniej regulujących liczebność rumuńskich żebraków. W grupy łączyły się też dzieci, zbyt słabe, by przetrwać samotnie. W oddziały łączyli się partyzanci i przemytnicy. Tylko tak można było przeżyć, wygrać z innymi. Część umysłu Wagnera śledziła przemykający się cień, oceniając zagrożenie. Garb plecaka, ledwie słyszalny szczęk metalu. Zwykły szabrownik, przeszukujący ruiny w poszukiwaniu resztek kabli elektrycznych, puszek po piwie i innych cennych odpadków. Działali w nocy, ponieważ w dzień draby o nalanych, przekrwionych twarzach, z opaskami na rękawach, uzbrojone w kije baseballowe i napełnione ołowiem rurki biły dotkliwie. Czasem do śmierci. Nazywało się to pilnowaniem porządku przez straż miejską i cieszyło się poparciem ogółu społeczeństwa. Pojedyncze cienie nie stanowiły zagrożenia. Wagner uśmiechnął się do własnych myśli. Samotni i groźni byli tylko tacy jak on. Spoważniał. Teraz nie tylko. Autonomiczne cyborgi. Jak Terminator realizujące misję zniszczenia. Groźne, bo trudne do zlokalizowania. Przeciwnik się uczył. Wagner potrząsnął głową. Przeciwnik. Znowu były dwie strony. Jak wtedy, kiedy ruszył na nie swoją wojnę, której nie chciał i którą pogardzał. Nigdy nie miał złudzeń, że cokolwiek zmienia. Straty, które zadawał, niewiele znaczyły dla kraju, codziennie wysyłającego nowe siły do bliskowschodniego kotła, gdzie toczyła się gra o wysoką stawkę. Tu było tylko zaplecze, spacyfikowane niewielkimi kosztami, utrzymywane, by zyskać na czasie. Cóż znaczyły pojedyncze czołgi i helikoptery? Ameryka to duży kraj, skurwysynów w niej pod dostatkiem, przyjdą nowi. A po nich następni. Spalone posterunki, rozbite oddziały Border Guard, potyczki, które dla Wiewiórek było poważnymi bitwami, w istocie niczemu nie służyły. Z tej iskry nie rozgorzeje płomień, nie przywróci niepodległości. Wszystko pokryje lodowiec. Wkrótce zmiele ruiny, domy i lasy. Nie ma ucieczki, nie ma przyszłości. Można ograniczać straty i zmniejszać cierpienia. Do tej pory miało to sens. Przynajmniej dla niego. Teraz miało się to zmienić. Ukłucia, jakimi były ich działania, kogoś zdenerwowały. Na tyle, że postanowił położyć im kres. Zaprowadzić nowe porządki. Odebrać to, co jeszcze pozostało. W innych okolicznościach miałby pewnie powód do dumy, bo nikt nie wątpił, do jakich zadań przeznaczone zostaną autonomiczne cyborgi. Do zwalczania takich jak on. Uśmiechnął się krzywo. Wiedźmin versus Terminator. Brzmiało to jak tytuł kiepskiego komiksu. Nawet nie zauważył, kiedy minął ostatnie zabudowania. Tylko podświadomość, wciąż czujna, nakazała zejście z szosy, z asfaltu na pobocze. Wiedźmin versus Terminator. Ciekawe, co z tego wyniknie. Nie miał złudzeń. Szosa opadała lekko w dół. Nikt już nie zamieszkiwał peryferiów, mógł się odprężyć, otaczał go las, a w lesie był u siebie. Jeszcze u siebie, pomyślał, wkrótce to się może zmienić. Osiem kilometrów marszu do Broku. Półtorej godziny, może dwie. Nie musi się spieszyć. Na kolejnym zakręcie obok zrujnowanego siedliska, prawie naprzeciw szutrowej drogi do Nagoszewa i Turki, postanowił przysiąść na chwilę i zapalić. Gdy wyjmował ze zgniecionej paczki ostatniego camela, zauważył, że kiedyś już w tym miejscu siedział. Był wówczas kimś zupełnie innym, rozbitkiem bez domu i nadziei, oficerem pokonanej armii. Nadziei wciąż nie było. Ani domu. Trzasnęła zapalniczka gazowa, osłonił płomień połą kurtki. Przymknął oczy, by nie oślepił go bladoniebieski płomyk. Zaciągając się głęboko, popatrzył w ciemność, przed siebie. Wrak myśliwca dawno zniknął, elektronowo-magnezowy blok silnika był zbyt cenny, by mógł tu pozostać. Pogorzelisko przez lata porosło trawą, tylko osmalone pnie olch nad rowem mogły przypomnieć tamte czasy. Żar papierosa rozbłysnął w ciemności. Ile to już razy tak siedział, w zimną noc, chowając ognik w dłoni? Ile już było nocy w ciemnym, milczącym lesie, w ruinach, w nadbrzeżnych łozach? Przypomniał sobie, kim był owego wrześniowego dnia i co mu dało siłę do przeżycia tych wszystkich następnych lat. Niedopałek zatoczył łuk, zabłysnął przez chwilę w stojącej na dnie rowu wodzie. Żar zasyczał krótko, gasnąc. Jeszcze nie wstawał. Patrzył przed siebie w ciemność. Myślał o tych, co z wymyślonej kiedyś fikcji uczynili rzeczywistość. W tym świecie też były potwory. Nie tylko zdrajcy, kolaboranci i zwykli bandyci, nie tylko okupanci. Tymi zajmowali się ci, którzy mogli stanąć i ich wyeliminować. Ale istniało też coś, z czym nie potrafili się zmierzyć. Automaty strażnicze, cybernetyczna inteligencja. Opancerzone helikoptery, krążące nad lasami i przemytniczymi szlakami, wyposażone w sensory, ociężałe od uzbrojenia. Czołgi, których pancerzom nie mogła zagrozić lekka broń. Anteny węzłów łączności i alertery podczerwieni. Bezzałogowe aparaty latające. Sprzęt, który w warunkach zwykłej wojny pozostałby jedynie sprzętem, na zajętych terenach przerodził się w spersonifikowane monstra, zabójcze, używane nie tylko do pacyfikacji, ale i do prywatnych porachunków. Do umacniania władzy komendantów placówek, którzy pozbawieni kontroli wyrastali na udzielnych władców. Ktoś musiał likwidować potwory. I według głęboko zakorzenionej tradycji powinien robić to za pieniądze. Tylko wtedy mógł być naprawdę bezstronny, pozbawiony emocji i działający bez wahania, bo potwory były bezosobowe, bez ludzkich twarzy. Prawie nigdy nie miały. Nie miały prawa istnieć. To nie ich miejsce, nie ich świat.
| |
Strona główna | |
design by a.mason |