Strona główna | |
Powieści | |
Wrzesieńfragment
Długi korytarz, rzędy drzwi, zakurzone palmy dogorywające w donicach pełnych splątanych korzeni, fusów od herbaty i niedopałków. Zapach pasty do podłóg i starych papierów. Człowieczek w wyświeconym garniturze szedł szparko, nie odwracając się. Świeciła różowa łysinka. Frodo szedł za nim, prawie podbiegając, człowieczek, choć nie wyższy od niego, cały czas go wyprzedzał. Korytarz zdawał się nie mieć końca. Wciąż rzędy wysokich drzwi, ciągle takie same pożółkłe tabliczki z wypisanymi cyrylicą nazwiskami? Nazwami referatów? Frodo nie wiedział, nie miał czasu odczytywać wyblakłych, wykaligrafowanych na kartonikach liter. Wreszcie klatka schodowa, drewniane, skrzypiące schody, wyślizgana dotykiem niezliczonych dłoni poręcz. Brudne okna, wpuszczające szare światło. Pada śnieg, dostrzegł Frodo, jak zwykle zresztą. Wirujące płatki przesłaniają wyludnione ulice, nie widać kopuł cerkwi ani kilku grubszych mutacji warszawskiego Pałacu Kultury. Schodzili coraz niżej. Okna przesłaniała siatka, gęsta, taka, od której odbije się każdy granat. A może to nie przeciw granatom, przemknęła myśl, może to po to, by jakiś aresztant nie wybrał krótkiego lotu ku wolności zamiast długiego śledztwa. Wreszcie niższe okno, na parterze. Za oknem, na otoczonym murami podwórzu, przesłonięty padającym śniegiem zamajaczył zielony pancerz transportera. Frodo w spotniałej dłoni ściskał mały kartonik. Jeden już oddał przy wejściu do budynku, ten, który udało mu się sfałszować. Drugi, tym razem biały, przekreślony na skos czerwoną kresą odebrał człowieczek w wyświeconym garniturze. Ten drugi nie był sfałszowany, przynajmniej nie całkiem. Tylko data była wywabiona i wpisana na nowo. Ostatni kartonik był autentyczny. Miał jedną wadę. Był adresowany do konkretnego człowieka. Frodo nie wiedział, czy trafił dobrze. Musiał zaryzykować. Szansa była jak jeden do trzech. Stalowe, malowane na szaro drzwi. Wartownik przed nimi wziął z rąk wyświeconego druczek, nagryzmolił godzinę, spojrzawszy na ścienny zegar elektryczny. Pisnął szczelinowy czytnik, gdy urzędnik przeciągnął swoją kartę. Szczęknęły zamki, wartownik, posapując z wysiłku, pchnął ciężkie drzwi. Stali chwilę w ciemności, czekając, aż zapalone automatycznie świetlówki przestaną mrugać. Usłyszeli stuknięcie zapadających rygli. Ten korytarz też był długi. Wykładane białymi kafelkami ściany lśniły martwym, niebieskim odblaskiem. Ruszyli razem. Teraz człowieczek w wyświeconym garniturze nie wysforował się do przodu. Szedł obok Froda, obcasy stukały głośno po nagiej betonowej posadzce. Dźwięk kroków mieszał się z rytmicznym potrzaskiwaniem startera przepalonej świetlówki. Gdzieś za ścianą delikatnie buczał transformator, słaba wibracja, ledwie słyszalna, raczej wyczuwalna. Następne drzwi, zwykłe, wahadłowe, oszklone matowymi szybami. Zatrzymali się na chwilę, w końcu przewodnik pchnął je zdecydowanie. Za biurkiem siedział starszy człowiek w białym fartuchu. Gdy taksował chwilę wzrokiem przybyłych, Frodo wstrzymał oddech. Spojrzał na identyfikator przypięty do kieszeni fartucha. Goriunow. Frodo z całej siły powstrzymał westchnienie ulgi. Wygrał swoją szansę. Zaryzykował i wygrał. Wyświecony położył papiery na biurku. Rozejrzał się, zakręcił w miejscu. W końcu mruknął coś pod nosem i wyszedł, postukując wymownie w tarczę zegarka na przegubie. Frodo wiedział, pół godziny. Zanim jeszcze znieruchomiały wahadłowe drzwi, zanim Goriunow sięgnął po papiery, Frodo położył na nich mały kartonik. Bilet wizytowy generała-majora Rościsławskiego, z jego własnoręcznym dopiskiem. Akademik Goriunow zignorował dokumenty przyniesione przez urzędnika, palcem przesunął po blacie wizytówkę. Jego siwe brwi uniosły się nieco. Badawczym spojrzeniem zmierzył niziołka. Sięgnął po papiery. – How can I help you, mister... – Mrużąc dalekowzroczne oczy, odsunął skoroszyt na cała długość ramienia. – Mister... Gurievitch? Oczywiście mówi pan po rosyjsku? Frodo przytaknął. – To dobrze. – Goriunow się uśmiechnął i jego wyblakłe, niebieskie oczy zmrużyły się kpiąco. – Bo mój hebrajski nieco zardzewiał... I czegóż to izraelski wywiad życzy sobie w naszych skromnych progach? Przecież to już tylko muzeum, a ja jestem kimś w rodzaju kustosza... Frodo sprężył się cały. Był spięty od początku, teraz kiedy znalazł się już tak blisko, kiedy wszystko miało się wyjaśnić. W tę czy w tamtą stronę. Jeszcze wczoraj wierzył, że to wszystko jedno, byle zniknęła niepewność. Byle wiedzieć. Teraz zaczynał się bać, czuł, jak miękną nogi, jak jakaś ciężka bryła zalega w żołądku, coraz większa i dławiąca. Czuł się niepewnie pod badawczym spojrzeniem starego człowieka, a na dodatek zdawał sobie sprawę, że zdradza go bladość i lekkie drżenie rąk. – Przecież wiecie, że to nie był sukces. – Goriunow pokręcił głową. – A technologię dostaliście. W całości. I nie wykorzystaliście, z powodów jak wyżej. Dlaczego więc zawracacie głowę staremu człowiekowi? I skąd w tym wszystkim mój przyjaciel? Popukał zgiętym palce w wizytówkę na blacie. Wszystko idzie nie tak, pomyślał Frodo w popłochu. Trzeba było posłuchać Arika, wyrzucał sobie poniewczasie. Arik, stary znajomy jeszcze z białoruskich czasów, obecnie attache kulturalny ambasady. Ambasady w likwidacji, jak wszystko w Moskwie. Ostrzegał przecież, żeby nie przedobrzyć. Stary jest upierdliwy i nieufny, a ten bilecik od Rościsławskiego nie pasuje. Powinny wystarczyć izraelskie dokumenty, które Arik sprokurował w piętnaście minut. Ambasador je podpisał, ostatnio podpisywał wszystko bez czytania. I tak nic na tej placówce nie miało już znaczenia. – No, panie... Guriewicz? – akademik wymówił nazwisko czysto z rosyjska. Frodo już się nie zastanawiał. – Osiemdziesiąt pięć, dwadzieścia, zero trzy, piętnaście. Striełkowa, Marina. Stary człowiek przymknął oczy. Wyglądał dziwnie krucho, cały srebrzysto-przezroczysty, aż niebieskawy w zimnym świetle jarzeniówek. Trwał chwilę bez ruchu. – Chodź – powiedział wreszcie. Wstał i nie oglądając się za siebie, ruszył. Niekończące się rzędy szarych metalowych szafek. Szufladki z numerami. Stary człowiek szedł pewnie, mamrocząc coś do siebie. Zgrzytnęła wyciągana szufladka. Frodo oparł czoło o zimną blachę szafki. Miał wrażenie, że zaraz upadnie. Poczuł na ramieniu dłoń akademika. – To o niczym nie świadczy... Słyszysz mnie? Guriewicz czy jak ci tam, słyszysz? Palce starego zacisnęły się na ramieniu. – Chodź, chłopcze... Krzesło było twarde, niewygodne. Skrzypiało przy każdym poruszeniu. Akademik osunął się na swój fotel, na biurku przed nim leżała mała torebka. Ze szklaną łezką w środku. Pastylka RFID. Frodo miał wrażenie, że słowa akademika przebijają się z trudem przez mgłę, która go ogarnęła. Widział tylko małą szklaną pastylkę. – To nie wystarczy. Żeby mieć pewność, trzeba więcej. Dowodów, zeznań. Jeśli już nic innego nie zostało. Identyfikator to nie wszystko... Czy ty mnie w ogóle słuchasz? Akademik nie usłyszał odpowiedzi. Frodo zamamrotał coś pod nosem, zbyt cicho, żeby być zrozumianym. – Czy ty słuchasz? – Goriunow podniósł głos. Teraz prawie krzyczał śmiesznym, starczym falsetem. – Wiesz, gdzie jesteś? To pieprzona Łubianka, a nie instytut. Instytut był w Gorkim, takie miasto, o którym nikt nic nie wiedział poza wywiadami wszelkiej maści, autorami powieści sensacyjnych i w ogóle wszystkimi. Teraz jest tam wielka dziura w ziemi. Zostało nas trzech, tylko trzech z całego projektu, reszta zamieniła się w smog nad Uralem. Tu nie ma ani jednego złamanego komputera! Nie ma nic! Tylko to, co grabarze przyślą nam z frontu. Czasem jest zdjęcie, czasem próbka DNA, którą i tak można sobie w dupę wsadzić, bo wzorce szlag trafił! Czasem znaczek tożsamości. Niekiedy raport jakiegoś frontowego analfabety. A czasem tylko pastylka. Tak jak tym razem. Garść pastylek i wykaz kopiowym ołówkiem na odwrocie karty zaprowiantowania... Stary urwał, zasapał się. Frodo podniósł wzrok. – Co...? Co pan mówi? Akademik uśmiechnął się po raz pierwszy. – Arkadij Izakowicz... I tyle z mojego kamuflażu, przemknęło niziołkowi przez głowę, zanim jeszcze dotarł do niego pełny sens słów starego akademika. – Co mówicie, Arkadiju Izakowiczu? – Wyraźnie mówię. – Goriunow uśmiechnął się. – Nic nie wiemy. Nie wiemy nawet, czy rzeczywiście zginęli. Mamy tylko nazwiska wypisane na świstku papieru... – Przecież... – Nie przerywaj! – fuknął stary gniewnie. – Słyszałeś, co powiedziałem. Całą dokumentację diabli wzięli, numer można odczytać. Ale z czym porównać? – Nie pamiętacie? – szepnął Frodo. Goriunow żachnął się. – Pamiętam – odparł gniewnie. – Pamiętam Mariszkę. Potarł twarz ręką, starczą dłonią z wyraźnie widocznymi niebieskawymi żyłami. – Wszystkie pamiętam – wyszeptał. – Wszystkie... Odwrócił głowę, milczał przez jakiś czas. – Ale nie mogę znać numerów! To programowalne pastylki, numery nie były stałe, zmieniano je w zależności od zadania... Zresztą sześćdziesiąt cztery znaki z sumą kontrolną, sklerozy nie mam, ale przecież bym nie spamiętał... – To znaczy... – zaczął Frodo bezradnie. Goriunow spojrzał ze współczuciem. – To znaczy, że nic ci nie pomogłem... Wybacz, przyjacielu, nie mogę. – Zaraz. – Frodo myślał intensywnie. – Miejsce służby... Pochylił się nad blatem, zbliżył do Goriunowa. – Tak! – wykrzyknął. – Miejsce służby! Muszą być jakieś archiwa, programowano przecież bramki, żeby mogła przechodzić! Trzeba sprawdzić... No co? Goriunow kręcił głową. – Tego też nie wiecie? Nikt nie wie? Nie została żadna kartoteka, żaden komputer? Nie da się sprawdzić w tym waszym burdelu? Akademik nie wybuchnął, nie okazał złości. Poczekał, aż Frodo uspokoi się, opadnie z powrotem na skrzypiące krzesło. – Nie potrzeba komputera ani kartotek. Proszę bardzo – po wyjściu z Instytutu, pierwsze i jedyne miejsce służby – Polarnoje. Baza Polarnoje. Potem odkomenderowanie do zadania specjalnego. Ostrów Mazowiecka. I wreszcie samodzielny batalion Specnazu. Odczyty mogły być tylko w bazie okrętów podwodnych. Przykro mi, chłopcze. Jedyne czytniki, które mogły coś zarejestrować, są właśnie tam. Pod grubą warstwą lodu... Nigdy się nie dowiesz... Jedyne czytniki... Nie, pomyślał Frodo, nie jedyne. Jest jeszcze jeden. A raczej powinien być. Sięgnął po torebkę. Goriunow obserwował go spod oka. – Poczekaj – powiedział. Otworzył szufladę, grzebał w niej przez chwilę. Wyciągnął rękę do Froda. Ten po krótkim wahaniu oddał torebkę. – Sztuka musi się zgadzać... – mruknął akademik, zamieniając pastylki. – To tutaj i tak gówno warte, na nic nikomu się nie przyda. Już niedługo przenoszą nas do nowej stolicy, do Jałty. Spakują ten cały bajzel w skrzynie i kartony, załadują na ciężarówki. Połowa pewnie zginie pod drodze, tylko papiery będą się zgadzać... Stary rozgadał się, pokrywając tym szorstkim gadaniem... niepewność? Zdenerwowanie? Współczucie? Frodo nie wiedział. – Przy poprzedniej przeprowadzce zginął spektrometr. Pięć ton ważył, fundamentu wymagał, a zginął, tylko specyfikacja została... Do dziś mamy go na stanie... Zawinął szklaną łezkę w kartkę wyrwaną z notesu, podał niziołkowi. Ten zacisnął z całej siły palce, jakby obawiając się, że szklana drobina wypadnie i zgubi się na zawsze. Chciał coś powiedzieć, dziękować. Nie mógł, dławienie w gardle nie pozwalało. – Do Jałty, wyobrażasz sobie! Przeniesiony do Jałty, jak jakiś Lichodiejew... Frodo parsknął nerwowym śmiechem. Wyblakłe oczy starego zwęziły się. – Wiesz, kto to Lichodiejew? Oj, Guriewicz, z was to taki sabra jak ze mnie Czukcza... Żyd może, ale nie sabra... Kiedy Frodo wychodził, obejrzał się jeszcze na starego akademika, który za swoim biurkiem wyglądał jak wielki, nastroszony ptak. Wargi Arkadija Izakowicza poruszyły się. Jakby chciał coś jeszcze powiedzieć. Jednak machnął tylko niecierpliwie ręką.
| |
Strona główna | |
design by a.mason |