Strona główna | |
Powieści | |
Sherwoodfragment
Ruiny starego klasztoru były jeszcze w całkiem niezłym stanie. Mury kaplicy i refektarza, zbudowane z solidnego, wapiennego kamienia, wypełniane gdzieniegdzie prawdziwą, wypalaną cegłą, starczały wprawdzie mocno wyszczerbione, lecz w zabudowaniach gospodarskich ostały się jeszcze belki stropu. Ruiny znajdowały się na uboczu, z dala od głównych traktów. Od lat służyły wprawdzie okolicznym mieszkańcom za źródło budulca, lecz niedogodne położenie i wynikające stąd trudności z transportem sprawiły, że dewastacja wciąż nie była zbyt posunięta. Ponadto cieszyły się złą sławą. Opowiadano, że były siedliskiem mnichów-rabusiów, którzy więcej czasu poświęcali łupieniu kupców na traktach niż modlitwom. Nie mylono się; za swe niecne postępki zostali ekskomunikowani, co nie przeszkodziło im w kontynuowaniu owego procederu, aż do dnia, gdy zabudowania stanęły w ogniu. Klasztor spłonął, mnisi rozproszyli się po świecie. Powiadano, że dosięgła ich klątwa, że to piorun z jasnego nieba poraził plugawców, że w szalejącym żywiole, którego nikt nie mógł ugasić, Pan dał im szansę oczyszczenia grzesznych dusz. Prawdziwa przyczyna, jak zwykle przy takich wypadkach, była bardziej prozaiczna – pożar zaczął się od woskowej świecy, pozostawionej przez nieuwagę po mszy w kaplicy. Braciszkowie bowiem solennie odprawiali nabożeństwa, gdy tylko pozwalały im na to codzienne zajęcia. Mimo iż miejsce było powszechnie uważane za przeklęte, przez długi czas wielu ludzi przeszukiwało zgliszcza w nadziei odnalezienia skarbów, które pono nagromadzili mnisi. Rozkopywano podwórze, kuto ściany, a odważniejsi zapuszczali się do przywalonych zwęglonymi belkami loszków, ale nikt nic nie znalazł. Braciszkowie albo byli rozrzutni, albo, co bardziej prawdopodobne, zdołali zabrać wszystko ze sobą. Albo też rozbój na drogach był owymi czasy znacznie mniej zyskowny niż teraz, pomyślał Match. Wyglądał przez małe okienko nieźle zachowanego budyneczku, prawdopodobnie obory, o czym świadczyło kamienne, poobtłukiwane koryto pod ścianą. Widok roztaczający się z okienka nie nastrajał go bynajmniej pogodnie. Zarośnięty chwastami podwórzec roił się od zbrojnych. Beztrosko stali na widoku, nie próbując się ukryć. Dobrze wiedzieli, że Match i jego ludzie nie mają z czego strzelać. Okienko w przeciwległej ścianie zasłaniały wprawdzie wybujałe, gęste krzaki dzikiego bzu, ale Match zdawał sobie sprawę, że żołnierze tam też na pewno są, że tamta droga ucieczki została także zablokowana. Byli w pułapce. Uderzył pięścią w pokruszoną kamienną krawędź okna, z którego ktoś już dawno wyjął drewnianą ramę. Od początku tej całej wyprawy miał złe przeczucia. Sprawdziły się, niestety. Pojechali do karczmy, samotnej, stojącej na rozstajach dróg, z dala od najbliższej wioski, w szczerym polu. Matcha ogarnęły wątpliwości, gdy szpiedzy donieśli, że zatrzymał się w niej bogaty kupiec, jadący z niewielką tylko grupką zbrojnej czeladzi. Kupiec, samotny, w tych okolicach? Nie brzmiało to zbyt prawdopodobnie. Kupcy wiedzieli już, że szanse dowiezienia towaru na miejsce przeznaczenia są niewielkie. A ten, jakby nigdy nic, ładuje wozy, jedzie sobie beztrosko. Jeszcze popasa w karczmach, zamiast spieszyć się na złamanie karku. Czeka tam, jakby sam prosił się o rabunek. Coś tu śmierdziało z daleka. Z drugiej strony miejsce na ewentualną zasadzkę wydawało się co najmniej dziwne. Można było ukryć żołnierzy w karczmie, ale przeciwnik nie wiedział, z jaką siłą nadciągną banici. Karczma stała wprawdzie w szczerym polu, lecz niedaleko od lasu. Z racji tego położenia karczmarz był zaufanym człowiekiem. Nie miał zresztą wyjścia, praktycznie jedyną jego klientelę stanowili obecnie ludzie Matcha. Match zastanowił się. Może rzeczywiście zjawił się jakiś desperat, liczący na to, że akurat jemu jednemu uda się dotrzeć z towarem do Nottingham, może znęciły go wysokie ceny, jakie spowodowała blokada i trudności w zaopatrzeniu, dlatego postanowił zaryzykować, zakładając, że jednym wozem i z małą grupką chroniącej go czeladzi zdoła przemknąć się niepostrzeżenie. Jeżeli tak, to należało przywołać go do porządku. Nazir podzielał wątpliwości. Radził dać spokój całej sprawie, twierdząc, że jest co najmniej podejrzana. Jeden wóz, powiedział, cóż to zmienia. Pozostawało jednak coś jeszcze. Jeżeli rzeczywiście przygotowano pułapkę, to oznaczało, że wśród informatorów znalazł się zdrajca. A to było bardzo niepokojące. Dotychczas nie zdarzały się takie przypadki, owszem, bywały informacje błędne lub wręcz fałszywe, ale nigdy dotąd nie próbowano wciągnąć ich w zasadzkę. Match był poważnie zatroskany. Całe ich działanie zależało w dużej mierze od sieci informatorów. Dzięki niej znali wszelkie przemieszczenia wojska, trasy kupców, poczynania szeryfa w samym Nottingham. Gdyby zostali pozbawieni tego źródła informacji, ich siła dramatycznie by zmalała, jeszcze gorzej zaś byłoby wtedy, gdyby świadomie wprowadzano ich w błąd. To należało koniecznie wyjaśnić. Gdyby podejrzenia potwierdziły się, trzeba zdusić sprawę w zarodku, dać odstraszający przykład innym, którym zapachniałyby łaski szeryfa. Postanowił pojechać tylko z Nazirem i wybranymi przez niego kilkoma ludźmi. Rozkazał wybrać najlepsze wierzchowce, na wypadek gdyby zaszła potrzeba szybkiego odwrotu, i zostawić kusze, by ich nadmiernie nie obciążać. Nazir kręcił nieco nosem, gdy usłyszał polecenia, ale w końcu nic nie powiedział, starannie wybrał konie i wyznaczył ludzi. Potem długo układał idące na krzyż przez pierś pasy, utrzymujące na plecach pochwy z dwoma krzywymi mieczami. Kilkakrotnie sprawdził, czy broń dobrze się wysuwa, czy jelce o nic nie zawadzą. Pieczołowicie poprawił popręgi przy siodłach, dopasował strzemiona. Match przyglądał się tym zabiegom, które starczyły za całą odpowiedź. Nazir był przekonany, że pakują się prosto w zasadzkę. Należało go posłuchać, pomyślał Match ze złością. Zdrajcę znaleźlibyśmy prędzej czy później, po prostu przez jakiś czas musielibyśmy zachowywać większą ostrożność. Spod ściany obórki dobiegł go kaszel. Jeden z ludzi, Match nie pamiętał nawet jego imienia, rozpryskiwał wraz z kaszlem jasną krew. Aż dziwne, że zdołał tu dojechać. Oberwał zaraz na początku, prosto w pierś. Dobrze, że strzałą, nie bełtem, bełt wysadziłby go z siodła. Zresztą, co za różnica, i tak płuco przebite... Drugi ranny, David z Wickham, jak przypomniał sobie Match, wyciągał przed siebie sztywno nogę. Nie jęczał już, pobladł tylko i trzęsły nim dreszcze. W samym środku plamy krwi na udzie tkwiło ułamane drzewce strzały. On już też na nic się nie przyda. Zostało nas czterech, czterech przeciwko... Popatrzył przez okienko. Tylko w polu widzenia mógł bez trudu naliczyć dwudziestu. To Nazir miał rację. Gdy zbliżali się do karczmy, jadąc odkrytym zewsząd traktem, już wydawało się, że coś jest nie tak. Niby wszystko jak zwykle. Niska, rozłożysta budowla z poczerniałych bali, pokryta zapadniętą strzechą. Stajnie i stodoła, przekrzywione ze starości, osiadłe na popróchniałych zrębach. Wóz, przykryty rozpiętą na pałąkach opończą. Żadnego ruchu. Ale wozu nie pilnował, jak to zwykle bywa, ani jeden pachołek. Nikt nie chodził po obejściu. Dziwne, gdy do karczmy zawitał taki gość? Mimo pięknego letniego popołudnia czeladź nie siedziała przed karczmą z garncami piwa. Coś jest bardzo nie tak... Zwolnili kroku. Jechali od strony pól, nie od lasu. Match sądził, że jeżeli to zasadzka, to będą ich oczekiwać właśnie przy puszczy, tym bardziej że tamtędy do karczmy prowadziła całkiem wygodna ścieżka. Wybrał więc drogę z przeciwka, licząc, że jak przyjdzie co do czego, pokrzyżuje to nieprzyjacielowi szyki. Maur podjechał bliżej. Trącił Matcha w ramię, coś pokazując. Ten zaklął. O tym nie pomyślał. Na polach dokoła kołysał się w lekkim wietrze dorodny, niezżęty jeszcze owies, wysiany wraz z żytem. W zbożu można było ukryć całą armię. Match ściągnął wodze, przystanęli. Nieufnie spoglądali na falujące pola. Nic się nie wydarzyło. Match podniósł rękę, chciał dać znak, by ruszać dalej. Nie zdążył. Kilkanaście kroków przed nimi, wzbijając wysoko kurz z gościńca, wbił się prawie po brzechwy bełt. Szarpnęli konie. Match nie musiał wydawać rozkazu do odwrotu. Dostrzegł powstające ze zboża sylwetki kuszników. Na szczęście dość odległe. Za wcześnie wystrzelił, przemknęło mu przez myśl. Jeszcze trochę, i byłoby po nas. Dobrze, jesteśmy daleko, może nas nie trafią. Drugi raz nie zdążą załadować, zanim odskoczymy. Bełty zaświstały wokół nich i nie tylko bełty. Bliżej musiało być ukrytych co najmniej kilku łuczników. Pędzący przed Matchem banita wyprostował się w siodle, wyrzucił ręce w górę. Wolno pochylał się do tyłu, wciąż wznosząc wysoko rozkrzyżowane ręce. W końcu przewalił się przez łęk, koń skręcił w zboże, ciągnąc go za sobą za nogę uwięźniętą w strzemieniu. Jadący z drugiej strony stęknął nagle, co Match usłyszał nawet przez tętent koni, zgarbił się. Utrzymał się jednak w siodle. Strzały padały rzadziej, wyjeżdżali już z zasięgu. Match obejrzał się i zaklął. Zza przysadzistej karczmy wysypywali się konni. Wielu. To nie była zasadzka, to była obława. Nazir podjechał w galopie. – Dogonią nas – wrzasnął głośno. – Konie mają wypoczęte! Match wiedział, że Maur ma rację. Wbił wzrok w majaczące daleko wzgórze, porośnięte gęsto zaroślami. – Nazir! – krzyknął. Maur odwrócił się do niego. – Tam, na wzgórze – wskazał ręką Match. – Te ruiny, pamiętasz? Tam możemy się bronić! Nazir skinął tylko głową, pognał konie. Mila, najwyżej półtorej. Nie powinni nas dojść. Match spojrzał przez ramię, wciąż mieli sporą przewagę, szybko jednak malejącą. Może będzie dość czasu, by znaleźć dogodne miejsce do obrony, najlepiej takie, skąd łatwo by się wymknąć. Wieczór niedaleko. Jeżeli dopadną nas w polu, to koniec. W zabudowaniach nie wezmą nas tak łatwo, będą obawiali się odsieczy. Byle dotrwać do zmroku, może przed nocą odstąpią. Gdy przejeżdżali przez bramę w zwalonym murze, pogoń była kilkadziesiąt kroków za nimi. Zdążyli tylko wpaść do pierwszego z brzegu budyneczku, właśnie tej obórki. Obórki bez tylnego wyjścia. Match zaklął po raz kolejny. Na podwórcu dostrzegł hrabiego Gisbourne’a. Zdziwił się. Czyżby hrabia odważył się zapuścić tak daleko? Zresztą, przy takiej przewadze... Zbrojni zachowywali się spokojnie, wiedzieli, że mają czas, zdobycz im nie ucieknie. Nikt zaś nie kwapił się na ochotnika szturmować budynku, wiedząc, że w ciemności, nawet bez łuków czy kusz, obrońcy będą wykorzystywać swą lepszą pozycję. Zgoda, oczywiście ulegną przewadze liczebnej, ale nikt nie chciał być tym pierwszym, który wejdzie w ciemny otwór po dawno wyłamanych wrotach. Nie musieli się spieszyć, wystarczyło poczekać. Match spostrzegł, że zbrojni nie noszą barw szeryfa. Wyjaśniło się to zaraz, gdy w pole widzenia wszedł nieznajomy mężczyzna, ubrany w skórzany kubrak z wyciśniętymi śladami od pancerza. Na głowie miał misiurkę. Szlachcic. I to nie byle szlachciura. Z oszczędnych ruchów emanowała spokojna pewność siebie, jaką mają tylko doświadczeni w szrankach rycerze. W dłoni niedbale trzymał pochwę z mieczem, okręconą pasem. Widać przed chwilą odtroczył ją od siodła. Wysoki, barczysty, o przystojnej męskiej twarzy, nawet pieszo, bez pancerza budził respekt. Jeden z tych, którzy są rzadkimi gośćmi na swych włościach, cały czas spędzają w rozjazdach, na wojnach i turniejach, a na wyprawę krzyżową wyruszają nie dla zbawienia duszy, lecz ot tak, dla przygody i wprawy. Spokojnie przeszedł parę kroków, stanął tak, by być dobrze widoczny z okienka obórki. Popatrzył prosto w ciemny otwór. – No, mości rozbójniku – rzekł beznamiętnie – wychodźcie, oszczędźcie trudu. Sami widzicie, że nie macie szans. Wychodźcie po dobroci... Match nie odpowiedział. Rzeczywiście, szanse przedstawiały się mizernie. Jednak, mimo iż były małe, zamierzał je wykorzystać, do końca. Nie odpowiedział. – Posłuchajcie rady, panie rozbójniku – ponowił propozycję rycerz. – Przecież wiecie, że i tak was w końcu wyciągniemy, nawet jeżeli tego bardzo nie chcecie... Popatrz, was garstka tylko, a nas ćma... – A ilu was gardła tu położy? – odkrzyknął Match. – Zanim nas, jak to mówicie, panie, wyciągniecie? Bo rację macie, bardzo nie chcemy. – A wyłaź, zbóju jeden! – wrzasnął z tyłu Gisbourne, dobrze ukryty za zbrojnymi. – Wyłaź, bo cię jak jaźwca z nory wykurzymy! Ty łajdaku pierdolony, ty... Wyłaź, już tam kat na ciebie czeka, narzędzia opatruje, żelazka rozpala! Rycerz skrzywił się z niesmakiem. Postąpił jeszcze parę kroków, jakby się zdystansował od tych słów, godnych bardziej przekupki na targu niż szlachcica. Wyraźnie nie w smak mu było takie okazywanie emocji. – Zlitujcie się, panie hrabio. – Match roześmiał się drwiąco. – Chcecie, żebym wyszedł, to zaproponujcie co milszego! Choćby szubienicę! – Słyszeliście panie, jaki łotr bezczelny – oburzył się hrabia. – Spalić go tam trzeba, razem z tą budą, nie przemawiać do niego! Rada była niewykonalna. To, co w obórce mogło się spalić, spaliło się już dawno, pozostały nagie kamienne mury i sklepienie. – Pan hrabia ma w zasadzie rację, chociaż przedstawia ją w sposób... – Rycerz uśmiechnął się kwaśno. – Mniejsza z tym... Wyciągniemy cię, panie rozbójniku, prędzej czy później. Nie będziesz chciał po dobroci, to trudno, poczekamy... Gisbourne wychylił się zza pleców żołnierzy. – Co tam gadać po próżnicy, niech szturmują zaraz – wykrzyknął gniewnie. – Co tam, paru najwyżej ubiją, ale skurwysyna w końcu wywloką. Zbrojni popatrzyli po sobie, potem na hrabiego. Bardzo wymownie. Ten zbladł, zająknął się. – Ja tak tylko... – wycofał się natychmiast. – Ja, panie hrabio, nie zwykłem ludzi bez potrzeby na śmierć posyłać – powiedział spokojnie rycerz, nie uznając za stosowne odwrócić się. – No, mości rozbójniku, do honoru twego się odwołam. Wiesz przecie, że już przegrałeś. Po co jeszcze bez potrzeby zabijać? Poddaj się, sprawiedliwy sąd ci obiecuję, tobie, i twoim towarzyszom. – Bardzoś pewien swego, panie rycerzu – zawołał Match w odpowiedzi – A popatrz tylko, zmierzcha się, nie wiesz, czy moi ludzie już nie podchodzą, wzgórza niebawem nie otoczą. Jeszcze nie wiadomo, kto przegrał... Nie miał wielkiej nadziei, że rycerz weźmie sobie do serca tę groźbę. Nie wyglądał na lękliwego. Nazir, przysłuchujący się rozmowie, pokręcił tylko głową. Beznadziejne. Tym bardziej, że w odsiecz Match sam nie wierzył. Jego ludzie wiedzieli wprawdzie dokąd pojechał, ale nieprzerwane pasmo sukcesów przytłumiło ich czujność. Najprędzej nazajutrz rano zaczną się zastanawiać, co się stało. Rycerz rzeczywiście nie wziął groźby do serca. Stał nieporuszony. Match zobaczył jednak, że hrabia przyskoczył do niego i coś mu szepce do ucha. Ten pokręcił głową. Hrabia podniósł głos. – ...nie łże, skurwysyn jeden – Matcha dobiegł jego nerwowy, podniecony szept. – Może już na nas czekają, zawsze tak robili, wierzcie mi, panie. Trzeba nam szybko kończyć i zabierać się stąd. Wydajcie rozkazy do szturmu, panie, bo jak nie... Rycerz skrzywił się znów, przerwał hrabiemu niedbałym gestem ręki. Gisbourne urwał w pół zdania. Chwilę trwało ciężkie milczenie. W końcu rycerz wyciągnął miecz z pochwy, odrzucił ją na bok, machnął ostro mieczem przed sobą. Zasyczało powietrze rozcinane klingą, zalśniło krwawo odbite w polerowanej powierzchni zachodzące słońce. – Jest jeszcze jedno rozwiązanie, panie rozbójniku – Match usłyszał spokojny głos. Rycerz wbił miecz przed sobą. – Wyjdź sam i stań tu, na tej ziemi. Pokonasz mnie, to wolny odjedziesz, ty i twoi towarzysze... Przysięgam na mą cześć i na ten miecz. – Położył dłoń na rękojeści z krzyżowym jelcem. – Jeśli zaś nie staniesz, to rzeczywiście za uszy cię stamtąd wyciągniemy. Wybieraj... Match spojrzał z niedowierzaniem, przeniósł wzrok na Nazira. Maur tylko pokręcił głową. – Posieka cię na kawałki – mruknął. – Widziałeś, jak dobył tego miecza? Widziałeś, co to za miecz? Widziałeś, jak się złożył? A ty przecież nie masz pojęcia... – A mamy jakieś inne wyjście? – spytał sucho. Wiadomo było, że nie mieli. Wyjrzał przez okienko. Zobaczył Gisbourne’a, jak podbiega do rycerza. – Nie może to być! – wrzasnął hrabia. – Nie może być! Jego zasiec bez sądu należy, katu oddać! Tego zbója, tego... – Może być i będzie – wycedził rycerz, nie zaszczycając Gisbourne’a spojrzeniem. – A jeśli wam się nie podoba, to idźcie, hrabio, po niego, dajcie katu. Wasza wola! Gisbourne zamilkł. Najwidoczniej był odosobniony w swych poglądach, sadząc po minach uśmiechających się pogardliwie żołnierzy. Miecz znów z sykiem przeciął powietrze. – Wybieraj – powtórzył rycerz. Match wydobył broń, podał pochwę Nazirowi. Ich oczy na chwilę się spotkały. – Match – zaczął Nazir, doskonale zdając sobie sprawę, że i tak już jest za późno. – Uważaj na jego ręce, nie patrz na miecz. Patrz, jak się porusza. Nie będzie łatwo, wystarczy na niego spojrzeć. Zobaczyć, co trzyma w ręce. Nie taki ciężki drąg, jak wszyscy inni. Maur skrzywił się pogardliwie. – Ten miecz wygląda na bardzo lekki, chyba wschodnia robota. Przynajmniej głownia. Nie będzie rąbał na oślep, jak większość z nich. Wygląda na takiego, co umie nim obracać. Musisz... – Widzę – westchnął Match. – Dziękuję, Nazir, ale nie ma czasu. Nie mogę pozwolić szlachetnemu panu czekać... – Klepnął Maura w ramię i wyszedł na dziedziniec, mrużąc oczy oślepione niskim, czerwonym słońcem. Przesunął się nieco w bok, by nie mieć słońca prosto przed twarzą. Rycerz przyjrzał mu się, oceniając najwidoczniej. Jego wzrok zatrzymał się na obnażonym mieczu, który Match trzymał przed sobą, tak jak i on. Oczy rozszerzyły mu się na chwilę, gdy zobaczył znaki trawione na klindze. Lekko, jakby wbrew sobie skłonił głowę. – Jestem Bertrand de Folville – oznajmił. Zawiesił głos, najwidoczniej przyzwyczajony do wrażenia, jakie robiło jego imię. Match stwierdził, że i jemu nie jest obce. Sława sir Bertranda dotarła nawet do takiej głuszy, jaką była puszcza Sherwood. Nie miał złudzeń, że dotrzyma pola temu wsławionemu na wojnach, turniejach i niezliczonych pojedynkach rycerzowi, stawianemu w dodatku za wzór wszelkich cnót rycerskich, którym, jak wieść niosła, nigdy nie uchybił. Cóż, przynajmniej śmierć będę miał godną opiewania w balladach, pomyślał Match z rezygnacją. – Jestem Match – powiedział, by nie okazać się zupełnym prostakiem. Rycerz uprzejmie skłonił głowę. Zmierzył Matcha uważnym spojrzenie, po czym zdjął z głowy kolczą misiurkę, chroniącą głowę i ramiona. Odrzucił ją na bok. Jasne włosy rozsypały się na czole. Zbrojni zaszemrali z podziwem. Match nie miał misiurki, a jedną z niewzruszonych zasad sir Bertranda było dawanie równych szans przeciwnikowi. Przynajmniej wtedy, gdy wyglądał na jako tako godnego. – Świadom swych danych mi od Boga i korony przywilejów – przemówił rycerz dźwięcznym, silnym głosem – uznaję was za godnych stawienia mi czoła, wynosząc do swego stanu. Matchowi było w zasadzie obojętne, czy rycerz zaszlachtuje go jako prostaka, czy też równego sobie, powstrzymał się jednak od wzruszenia ramionami. Skłonił tylko głowę. Kątem oka dostrzegł Gisbourne’a, który słysząc te słowa, poczerwieniał ze złości jak burak. – Boga i wszystkich tu obecnych biorę za świadków, że jeśli mój przeciwnik mnie pokona, odjedzie wolny i nikt wstrętów nie będzie mu czynił, jako też nie będzie winien krwi, która na tę ziemię zostanie rozlana. Wyjął zza pasa długie do łokcia, nabijane ćwiekami rękawice. Nałożył je starannie. – Gotowi jesteście, panie? – zapytał spokojnie. – Na śmierć, nie na niewolę? Match skinął tylko głową. Choćby chciał, nie mógł być bardziej gotowy. – Tedy zaczynajmy! Klingi skrzyżowane po raz pierwszy zadźwięczały głośno. Rycerz nie natarł, jego ostrze poruszało się oszczędnymi zakolami, wychwytując jednak bez trudu cięcia Matcha, który swą jedyną szansę widział w szybkim ataku, licząc na łut szczęścia. Wiedział, że w tym pojedynku czas gra na jego niekorzyść. Sir Bertrand cofał się powoli, nie zadawał żadnego cięcia. Ale każdy atak Matcha zatrzymywany był nieodmiennie, krótkimi, niepochwytnymi ruchami. Match napierał zaciekle, spróbował pchnięć z wypadu, jednak żadne nie odniosło skutku. Miecz zawsze trafiał na klingę przeciwnika. Spostrzegł spokojny wzrok rycerza, jego równy oddech. Sam oddychał ciężko, usiłując przebić się przez osłonę przeciwnika. Na próżno. Chciał go zmylić ruchem ciała, zrobił wykrok w prawo, zamarkował pchnięcie. Próbował przedostać się pod osłoną, zaatakować z dołu. Ostrze miecza przecięło tylko powietrze, rycerz znów poprzestał na uniku. Obserwując sztych miecza, Match zapomniał o radzie Nazira. W ostatniej chwili wyrzucił rozpaczliwie rękę do góry, cudem przyjmując w połowie klingi niespodziewany cios sir Bertranda. Rycerz rozpoczął atak. Uderzał wyraźnie sygnalizowanymi ciosami, budząc zdziwienia Matcha. Jednak gdy po raz kolejny zadzwoniły klingi, gdy po raz kolejny zatrzymał uderzenie, Match poczuł, jak drętwieje mu ręka. Ciosy zadawane niby mimochodem, lekko, bez rozmachu, miały straszliwą siłę. Teraz Match zaczął się cofać. De Folville spychał go powoli, wciąż nie siląc się na przełamanie obrony. Uderzenia były łatwe do parowania, choć każde, gdyby nie zostało przechwycone, pewnie zakończyłoby walkę. Match nie mógł już atakować, mógł się tylko osłaniać. Kolejny cios przechwycił samą nasadą głowni, tuż przy krzyżowym jelcu. Poczuł, jak siła uderzenia przenosi się przez kości, jak porażona ręka opada bezwładnie, wiedział, że przed następnym ciosem nie zdoła się osłonić, nie zdąży unieść broni. Choć był już zmęczony, nogi miał nadal sprawne. Odwinął się w bok, zszedł z linii, po raz pierwszy zaskakując pana de Folville. Jego pchnięcie, niskie, zadane z półprzysiadu przeszyło powietrze. Rycerz poszedł za pchnięciem. Gdyby nie ociężała, porażona potężnym uderzeniem ręka, Match wreszcie mógłby zadać niebezpieczne uderzenie – przez chwilę miał przeciwnika w bardzo niedogodnej dla niego pozycji. Nie zdołał, rycerz bez trudu odbił wolne, spóźnione cięcie i zwiększył dystans. Oczy pana de Folville zwęziły się. Pomyślał, że nie docenił przeciwnika. Wprawdzie Match wymachiwał mieczem jak pierwszy lepszy żołdak, nie miał pojęcia o zwodach, nie znał żadnych szermierczych sztuczek, ale jego instynktowne uniki były bardzo szybkie. Na szczęście tylko uniki, atakować zupełnie nie umiał. Trzeba kończyć, pomyślał rycerz. Zamarkował lekki wypad, myląc przeciwnika ruchem tułowia. Jednocześnie ruszył w drugą stronę, minął osłonę Matcha i zadał potężne, płaskie cięcie, wzmocnione skrętem w biodrach. Match jak zwykle patrzył na miecz, nie na nogi Bertranda, co mogłoby go ostrzec. Zawyło rozcinane lekką klingą powietrze. Rycerz zrobił krok, odwracając się jednocześnie z powrotem do przeciwnika, lecz cięcie, które miało rozpłatać brzuch aż do kręgosłupa, przecięło jedynie kaftan, zostawiając na skórze płytką, krwawą kresę. Match jakimś cudem zdążył zgiąć się tak, że dosięgnął go sam koniec klingi. Sir Bertrand był zaskoczony. Po takim ciosie przeciwnik, zanim upadł, przyglądał się najczęściej zdumionym wzrokiem swym przelewającym się przez palce wnętrznościom. Po czym, jeśli cięcie było porządne, załamywał się w sobie, składał wpół i padał. Ten zaś, rozwścieczony widać bólem, skoczył do ataku. Zrobił to wprawdzie zupełnie bez pojęcia, machając mieczem jak cepem, ale zaskoczony rycerz z najwyższym trudem przyjął pierwsze zadane z rozmachem, od ucha ciosy. Teraz on poczuł odrętwienie w dłoni, w której trzymał wibrujący pod uderzeniami oręż. Nie mógł kontratakować, nie mógł polegać na precyzji zdrętwiałej ręki. Szybkim zwodem zmylił Matcha, odskoczył, wybił go z rytmu ataku. Furia zadawanych niemal na oślep ciosów opadła, pan de Folville znów mógł powrócić do stosowanej na początku oszczędnej obrony. Spostrzegł, że Match, nie wiadomo, rozwścieczony zranieniem czy też upojony chwilowym powodzeniem stał się mniej ostrożny. W widoczny sposób szukał okazji, by przedrzeć się przez obronę. Rycerz nie zatrzymywał już uderzeń, pomny ich siły, lecz zręcznie powodował, że ześlizgiwały się wzdłuż ostrza. Wytrącało to przeciwnika z równowagi, zadawał ciosy coraz potężniej, nie bacząc na własną obronę, odsłaniając się coraz bardziej. W najmniej spodziewanym momencie rycerz uderzył lekko w sam środek klingi miecza trzymanego w zbyt wygiętej w nadgarstku ręce. Zaraz po tym, jak stal zderzyła się ze zgrzytem, wykonał nieznaczny z pozoru ruch. Palce Matcha rozgięły się jakby mimo woli, miecz z furkotem wyleciał w powietrze i wbił się w trawę, chybocząc lekko. Match zatrzymał się w ostatniej chwili, ze sztychem pod brodą. Nad błyszczącą klingą widział wpatrzone w siebie zimne oczy. Z rezygnacją czekał na pchnięcie. – Podnieś! – usłyszał zamiast tego. Nie zrozumiał. – Podnieś! – powtórzył rycerz z naciskiem. – Jeszcze nie koniec! Opuścił miecz. Match szarpnął rękojeść, wyrwał wbitą głęboko broń. Ciężko dysząc, uniósł ją, skoczył do przodu. Do tej pory wszystko odbywało się w ciszy, przerywanej jedynie szczękiem broni i oddechami przeciwników. Teraz otaczający kręgiem walczących zbrojni zaczęli wydawać radosne okrzyki. Znali swego pana, wiedzieli, że walka długo nie potrwa. Rzeczywiście, Match wciąż atakował, ale jakby bez przekonania, jakby ostatecznie zwątpił w swe powodzenie. Pan de Folville nie miał już żadnych trudności w parowaniu zadawanych uderzeń. Jego pierwszy wypad, wysoki, mierzący w szyję przeciwnika, Match odbił z najwyższą trudnością, właściwie przypadkiem. Kontratakował wprawdzie, lecz rycerz z łatwością zatrzymał sygnalizowany cios, przyjął tuż przy gardzie. Przez chwilę napierali na siebie, wyszczerzając zęby i dysząc prosto w twarze. Match był ciężki i silny, lecz sir Bertrand bez trudu odepchnął go w tył, podbijając jednocześnie rękę z bronią do góry. Match o mało się nie potknął, z trudem utrzymał równowagę, z wyrzuconymi wysoko w górę rękoma. W tym samym momencie rycerz skurczył się i runął do przodu. Zamierzał ciąć tak samo jak przedtem, nisko, w brzuch, samym środkiem klingi. Tak, by pociągnąć oburącz, w chwili gdy będzie mijał przeciwnika, rozcinając go na dwoje. Pierwszy krok, na lewą nogę, mocne stąpnięcie, ręka wychyla się tyłu, nabierając rozmachu. Przeciwnik szarpie wzniesione ramię, usiłuje ściągnąć ciężkie, bezwładne ostrze w dół, osłonić się. Nie zdąży... Za chwilę prawa stopa mocno wesprze się w ziemię. But trafia na ukryty w trawie kamień, ślizga się przez chwilę, zanim znajdzie pewne oparcie. Rozpęd pcha do przodu, cięcie spóźnia się o mgnienie oka. To mgnienie oka pozwoliło Matchowi na opuszczenie miecza na tyle, że zdołał pochwycić straszliwe cięcie, nie zatrzymać, lecz tylko nieco zmienić jego kierunek. Ostrze, które miało rozciąć go na pół, poszło za wysoko, znacząc jedynie kolejną krwawą szramę, tym razem przez pierś. Rozpęd przeniósł rycerza obok niego. Klinga nie napotkała oporu, który pozwoliłby na obrót, zwrot do przeciwnika. Jej bezwładność szarpnęła w drugą stronę, wybiła z rytmu. Rycerz padł płasko na twarz, starając się uniknąć w ten sposób nieuchronnego ciosu z tyłu. Przecenił przeciwnika. Match nie zdołał zadać uderzenia, które nieodwołalnie zakończyłoby pojedynek, miał zbyt mało doświadczenia. Przegapił najlepszy moment. Zamiast tego skoczył na Bertranda, gdy ten już odwracał się na plecy, by powrócić do walki. Tym razem Match zdążył. Gdy sir de Folville sprężał się, chcąc stanąć na nogi, Match już przystawił sztych do jego gardła. Rycerz zamarł na moment, po czym opadł z powrotem na trawę z rozrzuconymi ramionami. Otworzył zaciśnięte na rękojeści palce. Panowała cisza, zmącona jedynie ciężkimi oddechami. Sir Bertrand przymknął na chwilę powieki. Ostrze przy gardle drżało lekko. Otworzył oczy, spojrzał wzdłuż klingi, na dłoń trzymającą miecz, zakrwawiony kubrak, twarz zwycięzcy, z której nie wyczytał triumfu. Rycerz uśmiechnął się. Nie był to ładny uśmiech. – Dobij – powiedział ze spokojem. Match chwilę stał bez ruchu, patrząc w oczy pokonanego. Wszyscy wkoło zamarli w oczekiwaniu tego, co za chwilę się stanie. Wstrzymali oddech. Sztych miecza odsunął się od gardła rycerza. Match ujął broń oburącz, z rozmachem wbił w ziemię. Odstąpił do tyłu. – Brać go! – rozdarł się Gisbourne. – Brać skurwysyna, zanim... – Stać! – huknął sir Bertrand, wypluwając żwir. – Stać! Niepotrzebnie. Żaden ze zbrojnych nawet się nie poruszył. Hrabiemu głos uwiązł w gardle. Match zbliżył się do leżącego, wyciągnął rękę. Pan de Folville bez wahania przyjął podaną dłoń, ze stęknięciem uniósł się z ziemi. – Zaiste, uczynek to szlachetny i cnót niespotykanych w tych plugawych czasach dowodzący – powiedział głośno. – Ja też, jako ten szlachetny pan, czci swej nie uchybię, lecz udam się z nim, dokąd zażąda, póki okupu sprawiedliwego nie dostanie. Lub też stawię się, gdziekolwiek i kiedykolwiek zechce, wedle woli... Match pokręcił ze znużeniem głową. – Nie jesteście nic winni, panie – odparł cicho. – Jakże to? – spytał zimno rycerz. – Pokonałeś mnie, niewielu może to o sobie powiedzieć. Oszczędziłeś, mimo że na śmierć mieliśmy iść, nie na niewolę. Nie wiem, możeś śluby jakoweś poczynił, nie moja to rzecz dociekać... Ja bym cię nie oszczędził, sam wiesz. Tak więc według praw rycerskich dług swój muszę spłacić... – Już spłaciliście swój dług – przerwał Match. – Zaraz na początku, rozumiecie przecież. Kto jak kto, panie, ale wy na pewno rozumiecie... Bertrand de Folville zadumał się. Znów źle go oceniłem, pomyślał. Popatrzył Matchowi prosto w oczy. – Rozumiem – odrzekł po chwili. – Rozumiem i decyzję twą uszanuję, choć ciężkie brzemię na me barki wkładasz, panie. Cóż, może kiedyś jeszcze się spotkamy... – Może – odparł Match obojętnie. Rycerz odwrócił się do zbrojnych. – Przyprowadzić konie szlachetnego pana – krzyknął. – Żywo. I niech nikt wstrętów czynić nie śmie! – dodał, patrząc znacząco na hrabiego. Ten stał blady, zaciskając pięści. To, co za chwilę zrobił, nie było najrozsądniejsze. – Jak to, p... puszczasz go? – wykrzyknął, aż jąkając się ze złości. – T... tego bandytę? Tego skurwysyna? Na szafocie jego miejsce, w lochu, na szubienicy! Jak się szeryf dowie, że mieliśmy go w ręku... Pan de Folville podszedł niespiesznie i chwycił go za kołnierz. – Ot, co mi twój szeryf! – zgrzytnął zębami. – Ot, twoje lochy! Pchnął hrabiego z całej siły. Ten zatoczył się, z trudem ustał na nogach. Ręce trzymał daleko od boków, starając się, by były jak najlepiej widoczne. Rozsądek nie opuścił go na tyle, by choć zbliżyć dłoń do rękojeści miecza. Sir Bertrand nie miał broni, lecz za sobą Gisbourne usłyszał chrzęst dobywanych kling. Zresztą, wyciąganie miecza na Folville’a, nawet bezbronnego, było naprawdę szalonym pomysłem. – Jak wiesz, dałem słowo, iż jeśli mnie pokona, będą wolni, on i jego towarzysze – kontynuował rycerz cichym, spokojnym, lecz strasznym przez to głosem. – Rycerskie słowo to jak ślub. Nie ubliżajcie przeto, panie hrabio, nie strzępcie ozora nadaremnie. Bo wiedzcie, że kurwim synem go zowiąc, nie tylko jego cześć plugawicie. Gisbourne zbladł, był już biały jak mąka. – Gościem na waszych ziemiach jestem, panie hrabio – dodał pan de Folville poważnie. – Przeto niewdzięcznym się nie okażę i flaków wam od razu nie wypuszczę... Baczcie jednak, panie hrabio, bym ślubu jakowego nie poczynił, was mając na myśli... Odwrócił się i odszedł. Zbrojni odsuwali się od hrabiego, jak od zapowietrzonego, jak od kogoś, kto zapadł właśnie na straszliwą i nieuleczalną chorobę, prowadzącą do rychłego zgonu. W rzeczy samej tak było, ci, przeciwko którym Bertrand de Folville poczynił śluby, nie żyli zbyt długo. A to się wpier..., pomyślał Gisbourne żałośnie. Jak jeszcze szeryf się dowie, żeśmy go wypuścili, to kto będzie winien? Ja, oczywiście. Nie ten, rycerz bez skazy. Jeszcze mi tylko brakuje, żeby mnie wyzwał... Pocieszał się trochę, że sir Bertrand nie poczynił jeszcze ślubów, poprzestając na pogróżkach. Zmierzchało już. Z ruin obórki wyszedł Nazir, wzbudzając swą postacią ogólny podziw zbrojnych. Zwłaszcza sterczące nad ramionami rękojeści krzywych mieczy budziły zainteresowanie. Match podszedł do niego. – Więcej szczęścia niż... – skwitował Maur, kręcąc głową. – Gdyby się nie potknął... – Nie musisz mówić, wiem o tym – odparł Match. – On zresztą też... – Wskazał głową w kierunku rycerza. – Sam de Folville. – Nazir wciąż kręcił głową. – Bawił się z początku, zlekceważył cię. Do diabła, szybki jesteś, myślałem, że dostanie cię tym pierwszym ciosem. Ja chyba bym nie zdążył uskoczyć. Szybki jesteś, nigdy nie widziałem... Popatrzył na niego jakby z namysłem. W spojrzeniu Maura było coś dziwnego. Match nie zwrócił na to uwagi. Zbrojni przyprowadzili konie. Wyniesiono rannego, do końca pojedynku dotrwał tylko jeden, ten ranny w nogę. Usadzono go na kulbace, licząc, że da radę jechać. Chłopak zaciskał zęby, spod prowizorycznego opatrunku wciąż sączyła się krew. Ciało drugiego banity przewieszono przez kulbakę. Match był śmiertelnie znużony. Rozejrzał się dokoła. Wszystko gotowe było do odjazdu. Zbrojni pana de Folville przypatrywali się, ich spojrzenia wyrażały uznanie, a może nawet sympatię. Czego nie dało się powiedzieć, widząc wzrok Gisbourne’a. Gdy Match przejeżdżał obok niego, ten wysyczał z wściekłością: – Jeszcze się spotkamy... Match wstrzymał konia. Zaczynał mieć tego dosyć. – Kiedy tylko zechcesz... – wycedził, patrząc z góry na hrabiego. – Nawet zaraz... Gisbourne szarpnął się. – Teraz to jesteś odważny, ty... ty... – Szlachetny panie – poddał Match, uśmiechając się złośliwie. Spoglądał ponad ramieniem hrabiego. Ten obejrzał się, dostrzegł sir Bertranda stojącego za nim. De Folville skinął poważnie głową. – Szlachetny panie... – wykrztusił hrabia z trudem.
| |
Strona główna | |
design by a.mason |