naglowek
 
 
Strona główna
  
 Publicystyka
 

Wszystko co może sie zdarzyć

Czy coś, co może zdarzyć się w każdej chwili, co czasem wydaje się wręcz nieuchronne, może być pożywką dla fantastyki? Klasyczna definicja science fiction, podana niegdyś do wierzenia przez Lema możliwości takiej raczej nie dopuszcza. Jednak od czasów "Fantastyki i futurologii" i "Filozofii przypadku" coś niecoś się zmieniło. Pogranicza gatunku stają się coraz szersze, coraz mniej tej twardej, hardcorowej fantastyki. Coraz częściej za mur getta science fiction zapuszczają się inni.

Czy prawdopodobne zdarzenie jest zdarzeniem fantastycznym? Jeśli istnieją ku niemu wszelkie przesłanki, jeśli realia techniczne, polityczne pozwalają na jego realizację? To przećwiczono już w historiach alternatywnych, w licznych książkach "co by było, gdyby Hitler wygrał" czy też "jak wyglądałby świat, gdyby Aleksander Macedoński dożył późnego wieku". Ale ważne może być nie tylko to, co mogło się zdarzyć kiedyś. Także to, co może zdarzyć się w przyszłości. Już dziś.

 

Atomowa zagłada ludzkości, potencjalna możliwość, z którą żyjemy od kilkudziesięciu lat. Raz bliższa, realniejsza, jak podczas kryzysu kubańskiego, czasem dalsza, zda się odchodząca w niepamięć, jak pod koniec lat osiemdziesiątych, w chwilach upadku muru berlińskiego, u schyłku zimnej wojny. Fantastyka wielokrotnie eksplorowała wszelkie możliwe scenariusze, powstały niezliczone powieści i filmy opisujące świat po upadku, w tym świat po wojnie atomowej, nie po inwazji z kosmosu czy zniszczeniach niejako naturalnych, przez asteroidy, przebiegunowanie, efekt cieplarniany bądź odwrotnie, kolejne zlodowacenie.

Opowieści te pokazują rozpad ludzkich więzi, rozpad społeczeństwa takiego, jakie znamy, powrót do wieków mrocznych i brutalnych. Pokazują mozolne wydźwiganie się rasy ludzkiej z upadku, czasem zataczającej pełne koło, jak w "Kantyczce dla Leibowitza", w której ludzkość, odbudowawszy przez tysiąclecia swą wiedzę ponownie staje na krawędzi wojny atomowej, po czym krawędź tę przekracza. Wielu autorów opisuje światy, w których nawet pamięć kataklizmu zaginęła przez pokolenia, przetrwały tylko strzępki mitów o wszechmogących niemal przodkach, dysponujących straszliwą potęgą, na których bóg lub bogowie zesłali Cierpienie, jako karę za zbytnie zadufanie.

To wszystko jest jednym z klasycznych motywów fantastyki. Nowa cywilizacja budowana na gruzach starej. Albo ukazanie resztek dawnej cywilizacji, często okrutnie sparodiowane nasze codzienne zachowania, przeniesione nagle w warunki twardej walki o byt, o przetrwanie garstki ocalałych.

Zawsze jednak coś zostaje. Mad Max dalej walczący o sprawiedliwość na australijskiej pustyni. Mutant ze skrzelami, nurkujący do zatopionych miast, pływające osady na pokrywającym wszystko oceanie. Mnisi chroniący od zapomnienia wyklęte przez wszystkich, jako źródło wszelkiego zła, książki. Zagłada często jawi się jako oczyszczenie, jako kolejny potop, dający szansę sprawiedliwym. Jako ostrzeżenie przed popełnianiem jeszcze raz tych samych błędów.

Cień zagłady, jako jeszcze jeden obszar fantastyki. Zagłada jest tu pretekstem do pokazania tego, co będzie nazajutrz. A jeśli nie będzie żadnego nazajutrz?

Choć rzecz dzieje się w Australii, nie są to przygody Mad Maxa. Bóg nie dał drugiej szansy, zagłada nie stała się oczyszczeniem. Nie będzie odbudowy cywilizacji, wydźwigiwania się z mroków i upadku.

Powieść Nevile’a Shute’a "Ostatni brzeg" powstawała w latach, kiedy wydawało się, iż świat wielkimi krokami zmierza ku wojnie jądrowej. Opisuje losy garstki ocalonych, mieszkańców południowej półkuli. Wydawałoby się, że to klasyczna pozycja z gatunku "po zagładzie". Ale w tym przypadku tak nie jest. Ocaleni otrzymali od losu niewiele, zaledwie trochę czasu, kilka miesięcy. Zagłada rozłożona w czasie dosięgnie także ich, dosięgnie niechybnie i bez żadnego ratunku. I zamiast kolejnej opowieści o odbudowie czy o czasach nowego barbarzyństwa, o walkach pięknych blondynek z krwiożerczymi mutantami mamy powieść o końcu wszystkiego. Przynajmniej dla nas, dla ludzkości.

Powieść całkiem zwyczajną, opisującą codzienność bez przyszłości, z perspektywą ograniczoną do kilku miesięcy. Powieść, w której brak heroizmu. A może jest wyłącznie heroizm...

Czas, w którym powieść powstawała miał wielki wpływ na jej konstrukcję. Świat był prosty, my i oni, czerń i biel. Dwubiegunowy świat wymuszał pewien sposób myślenia, myślenia kategoriami słusznej sprawy. Stąd odchodząca cywilizacja Nevile’a Shute’a, cywilizacja zachodnia, do końca zachowuje swe oblicze. Ludzie do końca wypełniają swe obowiązki, czasem z błyskiem szaleństwa w oczach, czasem z ponura rezygnacją, ale trwają na swych posterunkach, obojętne, czy są dajmy na to listonoszami, dowódcami okrętów podwodnych, czy urzędnikami państwowymi. Spokojnie czekają nieuniknionego.

To przejmujący obraz. Codzienne czynności, nie tylko te nastawione na podtrzymanie liczonej już tylko w dniach egzystencji. Czynności takie, które przyniosą efekty dopiero w roku następnym, kiedy już nikogo nie będzie na świecie. Kobieta sadząca w ogródku drzewa, które zakwitną dopiero za rok.

Nadzieja pojawia się czasem, lecz jest zwodnicza. Wyprawa okrętu podwodnego na wody półkuli północnej okazuje się fiaskiem – budzące nadzieję sygnały, sugerujące, że ktoś przeżył, że promieniowanie spada w rzeczywistości są spowodowane przypadkowymi czynnikami – tocząca się po stole butelka uruchamia klucz Morse’a. Jedynymi rzeczywistymi, prawdziwymi wiadomościami są te, mówiące o kolejnych miastach ogarnianych przez nadchodzące promieniowanie. Jedyną pewną rzeczą jest coraz krótszy czas na uporządkowanie swoich spraw.

Trudno uwierzyć z perspektywy naszego dzisiejszego świata. W tle powieści nie pojawiają się tłumy uchodźców, rzecz naturalna wobec faktu stopniowego poszerzania się strefy śmierci, nadciągania z północy śmiercionośnego pyłu radioaktywnego. Ludzie nie porzucają swych domów, by zyskać dni, a nawet tygodnie życia. Nie widać histerii religijnej, nie widać rozprzężenia.

Być może tak właśnie byłoby. Może wszystkie nasze doświadczenia, z krwawych wojen etnicznych, które przetoczyły się po Europie w ostatniej dekadzie są tak naprawdę niczym, wobec absolutnego braku nadziei, wobec ostateczności. Może jeszcze nie wiemy o sobie wszystkiego.

 

"Ostatni brzeg" się nie zestarzał, mimo iż powstał już dawno. Nie zestarzał się, bo nie ma w nim fajerwerków akcji, rozdmuchanych realiów militarnych. Wojna i zagłada są pretekstem do studium ludzkich charakterów w obliczu ostateczności. Niedawno telewizja TVN pokazała remake słynnego filmu na podstawie powieści Shute’a, australijską, skromną produkcję z roku 2000. Niewiele trzeba było wprowadzić poprawek w scenariuszu, by film stał się jak najbardziej aktualny. Nieco inne, uwspółcześnione przyczyny i przebieg wojny, tym bardziej złowrogie w wymowie w obliczu wydarzeń z 11 września, czy niedawnej deklaracji amerykańskiej administracji, dotyczącej "jądrowej odpowiedzi na terroryzm". Zamiast zwodniczych sygnałów Morse’a przekaz e-mail z załącznikiem filmowym, uszkodzonym zresztą, nadawany z laptopa z baterią słoneczną.

Okręt klasy Los Angeles, USS "Charleston" zamiast "Scorpiona".

Nowa ekranizacja zachowała cały klimat powieści. Owszem, świat zmienił się przez te kilkadziesiąt lat, niekoniecznie na lepsze. Pojawia się problem uchodźców, ludzie nie umierają już w sposób tak zdyscyplinowany jak w latach pięćdziesiątych, próbują zyskać dni, może tygodnie. Pojawia się problem odpowiedzialności, amerykański okręt wpływający do portu w Melbourne zostaje obrzucony puszkami po piwie – drugim po bumerangu przedmiotem, używanym do rzucania przez Australijczyków. Pojawiają się sceny plądrowania sklepów, bójek na ulicach.

Ale tylko w tle, nie wybijając się natrętnie na pierwszy plan, nie epatując okrucieństwem i przemocą. Nie w tym jest siła tego filmu, nie w tym jest siła powieści.

Siła okrutna. Uświadamiająca kruchość naszej egzystencji. Siła wciąż aktualna, mimo zmieniających się warunków i układów politycznych. To nie jest powieść, po której ma się spokojny sen, zbyt łatwo wyobrazić sobie siebie w roli bohaterów. Zbyt trudno też o tym pisać, nie powtarzając wytartych sloganów o człowieczeństwie w obliczu śmierci.

 

Przynależność gatunkowa "Ostatniego brzegu" może nastręczyć wielu problemów purystycznym krytykom. Dziś jest klasyczną historią alternatywną, jak mogłyby potoczyć się losy świata w latach pięćdziesiątych. Ale przecież nie z takim zamysłem była pisana, wtedy była aktualna, to dopiero mogło się zdarzyć. Zarazem wystarczy, jak widać na przykładzie nowego filmu zaledwie parę zabiegów, drobnych, nieistotnych dla sedna sprawy, by znów sala się aktualna, lub wręcz wybiegająca w przyszłość. Od, zagwozdka dla zagorzałych klasyfikatorów. Samoaktualizująca się maszyna narracyjna.

 

Śladami Shute’a poszło wielu. Coś, co nazywa się fantastyką bliskiego zasięgu lub technothrillerem, w zależności od upodobań marketingowych wydawcy, znalazło sobie trwałe miejsce w literaturze. Opisy konfliktów, fantastycznych, bo przecież niebyłych, a jednocześnie realnych, mogących się zdarzyć już jutro.

Tom Clancy, Larry Bond i cała rzesza pomniejszych wyrobników literatury – im wszystkim Shute przetarł drogę.

Jednak Shute uczynił największy krok, był prekursorem, lecz jednocześnie dotarł do samego ekstremum gatunku. Nie można już napisać więcej. Można tylko trochę inaczej.

Pewnie dlatego niewielu jest naśladowców, naszym świecie realnych zagrożeń, ale też wszechobecnego happy endu. Niezliczone potencjalne konflikty kończą się dobrze, bomby atomowe niszczą armie, niszczą pojedyncze miasta – ale już nie świat. Może to też zasługa Shute’a – pokazanie ostatecznej granicy? Za nią nie ma już nic, przynajmniej dla nas.

Nie ma nic, a przed nią jest tylko oczekiwanie śmierci, z którą kończy się wszystko. Świat nie będzie dalej trwał. Jak w ostatniej, przejmującej scenie:

Siedziała więc w samochodzie i posępnie patrzyła, jak niski szary kształt sunie w dal we mgłę horyzontu. Butelkę trzymała na kolanie. Więc to koniec, sam, sam koniec.

Sam koniec. Nie ocaleje nic, potomkowie, żadna naturalna kontynuacja.

Potem włożyła tabletki do ust, przełknęła i popiła koniakiem, siedząc przy kierownicy swego wielkiego samochodu.

Potem już nic.

 

Cytaty z: Nevil Shute, "Ostatni brzeg", tłum. Zofii Kierszyn, Książka i Wiedza 1973

 

Strona główna
design by a.mason