naglowek
 
 
Strona główna
  
 Publicystyka
 

Wojny urojone

Wszystko schodzi na psy, wojny też. Ludzie nie walczą już z uczciwych, zrozumiałych dla wszystkich powodów, w imię interesów dynastii, panowania nad światem czy choćby leżącym po sąsiedzku skrawkiem terytorium. Przynajmniej w naszej przodującej cywilizacji takie postępowanie jest bardzo niepoprawne politycznie. My, cywilizacja Zachodu bronimy demokracji, najchętniej z dala od domu.

Najczęściej dlatego, że nasz sukinsyn, pełniący obowiązki dyktatora został zastąpiony przez ich sukinsyna, albo co gorsza niezależnego. Demokracja cierpi wtedy niesłychanie, należy ją jak najszybciej przywrócić. Jest na to znakomity sposób, humanitarne bombardowanie.

Prawda, jaki piękny termin? Oznacza, iż przez kilka tygodni wszystko co lata w barwach sił pokoju i postępu zrzuca co tylko ma na starannie wybrane cele, w kolejności: przeprawy drogowe, makiety sprzętu robione z dykty przez perfidnego dyktatora, chińskie placówki dyplomatyczne i na koniec transporty uchodźców. Bowiem dyktator rzadko bywa kompletnym idiotą i nie przemieszcza wojsk w warunkach całkowitej przewagi nieprzyjaciela w powietrzu, zatem jedyne, co porusza się po drogach, to uchodźcy.

Dziennikarze robią zakłady, w którym dniu powietrznej ofensywy zostanie przekroczony całkowity tonaż amunicji użytej w II Wojnie Światowej. Następuje to za każdym razem szybciej, B52, długowiecznością przypominające żywo samochód marki Trabant mają spory udźwig, a są jeszcze inne wynalazki. Choćby drogi jak diabli B2, zbudowany w celu przenikania w radziecką przestrzeń powietrzną. Czyli do pokonywania czegoś, do czego przełamania jak udowodniono nie jest potrzebny bombowiec za miliardy dolarów, wystarczy zwykła Cessna. A także czegoś, co pewnego dnia przestało istnieć bez potrzeby użycia jakiegokolwiek bombowca. I tylko czasem udowodnione zostaje wizjonerstwo Konrada Lewandowskiego, bowiem nawet niewykrywalny bombowiec można wypatrzeć stojąc na dachu.

Świat chodzi na psy, coraz mniej prawdziwych wojen. Jedynie Hindusi i Pakistańczycy bronią resztek dawnego etosu, mobilizując się i grożąc bronią jądrową w sporze o nikomu niepotrzebny, zlodowaciały i górzysty kawałek górskiego łańcucha. Cykl wydawniczy Science Fiction jest wprawdzie krótki, ale nie można mieć gwarancji, że gry ten tekst pojawi się w druku będzie jeszcze Islamabad i New Delhi. Ale to wyjątek, operacja w Afganistanie rozwija się ściśle według opisanych z początku reguł. Nie osiągnęła założonych z początku celów, Osama jak niegdyś występuje w telewizji Al. Jazeera, ale za to siły sprzymierzone doszły już do finału akcji, do wybijania resztek bojowników Al. Kaida zrzucając im na głowy palety z przeterminowanym mlekiem w proszku.

Mógłbym więc, w sezonie ogórkowym, niczym Stomma siedzieć pod czereśnią i opiewać urodę własnej małżonki. Zamiast tego czytam S.M. Stirlinga.

Tu dygresja. W dawnych czasach było fajnie, kiedy już raz na rok ukazało się coś z naszego ulubionego gatunku można było mieć gwarancję, że wszyscy znajomi przeczytali. Można było łatwo prowadzić intelektualne rozmowy, przerzucać się cytatami zrozumiałymi dla wszystkich. Teraz jest gorzej, ciekawe, warte ze wszech miar znajomości pozycje giną w powodzi chłamu. Tak było długi czas ze Stirlingiem, "Szturm przez Gruzję" kupiłem przypadkiem, wahając się długo na widok badziewnej okładki, na której przed czymś przypominającym nieco czołg M-60 stoi facet, któremu niemiłosierny rysownik urwał pół czaszki. Facet mimo to stoi i trzyma coś w rodzaju kartaczownicy Gatlinga.

Szybko doszedłem jednak do wniosku, ze to chyba jeden z najlepszych przekładów zachodniej SF, który zginął przywalony zwałami powieścił Carda o walecznych szczawiach i kolejnymi edycjami Dzieł Nieudanych Harrisona I Jego Spadkobierców, Współpracowników Oraz Znajomych. Przez długi czas nagabując przyjaciół o Stirlinga spotykałem się z uniesieniem brwi i wzruszeniem ramion.

Wzruszaniem najzupełniej niesłusznym. "Szturm przez Gruzję" jest znakomicie napisaną historią alternatywną. Co więcej, to SF militarne, zadziwiające rozmachem wizji w kreowaniu alternatywnego świata i niezwykle starannym tego świata opisaniem.

To rzadkie, ale ten świat mógłby funkcjonować, mógłby się zdarzyć naprawdę, może byliśmy zaledwie jedno odgałęzienie od niego w nieustannym powstawaniu alternatywnych wszechświatów.

Stirling swój cykl zbudował na kontraście pomiędzy miękką demokracją Zachodu a zmilitaryzowanym, rasistowskim imperium Drakan, które w naszym świecie skarlało do rozmiarów RPA. Imperium, które znamy ograniczone do lokalnych wojenek i bantustanów u Stirlinga sięga po panowanie nad światem.

Ale nie o fabule chciałbym mówić, wolę zostawić innym przyjemność samodzielnego odkrywania możliwych losów Ziemi. Nawiasem mówiąc niepełną przyjemność, wydawnictwo Zysk i S-ka rozpoczęło, z sobie tylko wiadomych powodów edycjęe trylogii od środkowego tomu. Po "Szturmie przez Gruzję" ukazała się jeszcze "Piąta kolumna". I pewnie wystarczy, po co czytelnika rozpieszczać.

Do stworzenia świata prócz wizji potrzebna jest wiedza. Może niekoniecznie ta ścisła, zdobyta przez lata studiów, ale przynajmniej szerokie horyzonty. Dotyczy to zwłaszcza spójności wizji, wykreowany świat nie może być wycinkowy, musi mieć zdolność funkcjonowania, logiczne zależności. To jest największy problem w pisaniu alternatywnych wersji historii. Wiele z nich wygląda jak dekoracja filmowa, gdzie za fasadami z dykty, efektownymi wprawdzie i wyglądającymi jak prawdziwe kryją się tylko podtrzymujące je sznurki i rusztowania. Sceneria dobra wprawdzie dla nakręcenia jednej czy drugiej sceny, ale przecież nie do zamieszkania.

By uniknąć wszystkich zasadzek Stirling zastosował zabieg uproszczenia. Świat stał się dwubiegunowy, bardziej niż w niedawnej, prawdziwej historii. Nie mam małych państewek, lokalnych sojuszy wprowadzających element nieprzewidywalności. Naprzeciw siebie stoją dwa ogromne, wyraziste politycznie i ustrojowo bloki. Reszta jest dekoracją. W historii Stirlinga istnieje Hitler i niemieckie plany zdobycia Europy, parcia na wschód. Ale istnieje pretekstowo, by przedstawić głównych antagonistów, których starcie jest nieuniknione.

U Stirlinga siły Zachodu nie stają naprzeciw somalijskiego watażki czy bałkańskiego dyktatora. Walczą z potęgą równorzędną, może w pewnych dziedzinach słabszą, w innych silniejszą. Coś takiego nigdy się naprawdę nie zdarzyło, nawet w czasach zimnej wojny różnice były większe, choć jej echa są obecne. Wojna tli się długo, zanim się rozpali głowni przeciwnicy ścierają się na kierunkach peryferyjnych. W końcu dochodzi do tego, co naprawdę nigdy się nie zdarzyło. Do końcówki.

Siłą prozy Stirlinga jest jego znajomość realiów wojskowych. Możemy prześledzić rozwój techniki militarnej krok po kroku, podobny do naszego, jednak tu i ówdzie nieco przyspieszony. Szeroko zakrojona, epicka opowieść o losach rodu plantatorów nie gubi się w szczegółach. Opisy potyczek i walk oddziału spadochroniarzy są równie staranne i przemyślane co wielkie polityczne intrygi, zarysowuje zręby alternatywnego świata. Do tego coś, co jest wielką gratką dla miłośników militariów, drobiazgowe i precyzyjne charakterystyki sprzętu i wyposażenia, prowokujące do porównywania go z realnie istniejącym.

Stirling jest niewątpliwie pisarzem skłaniającym się w stronę militarną. Niekompletna trylogia wydana przez oficynę Zysk i S-ka nie jest jedynym cyklem wydanym w Polsce. Współautorstwa Stirlinga, wspólnie z Davidem Drake’m jest cykl "Generał" wydawnictwa ISA. To już nie jest historia alternatywna, to historia przyszłości, dziejąca się we wspólnym dla wielu dzieł SF świecie po załamaniu się ekspansji ludzkości, po upadku imperium galaktycznego. Ludzkość od nowa mozolnie odbudowuje cywilizację na izolowanych planetach, powtarza dokonania i błędy z przeszłości, z naszych znanych dziejów.

Ale nie jest to opowieść o dokonaniach fundacji encyklopedycznej, idealistyczny cykl o nauce i wiedzy pokonującej barbarzyństwo, skracającej mroczne wieki. Stirling nie ma złudzeń. Zjednoczenie planety odbywa się poprzez krwawe wojny i podboje, mające w rezultacie polepszyć byt ludzi, przynieść rozkwit, okupiony, jak to już było, morzem krwi.

W tym cyklu widać też dbałość Stirlinga o realia. Tym razem jest to militarna rzeczywistość z okresu mniej więcej Wojny Secesyjnej, nieco podrasowana zachowaną dawną wiedzą, z epoki galaktycznego rozkwitu.

Największym jednak zaskoczeniem, i to pozytywnym, było dla mnie "Morze róż", napisane przez S.M.Stirlinga wspólnie z Holly Lisle. To fantasy, z wszystkimi jej atrybutami, działająca magią i dawnymi bogami. A jednocześnie w tej książce jest coś z klimatu "Cienkiej czerwonej linii" czy "Stąd do wieczności". W klasycznej scenerii fantasy autorzy znaleźli miejsce na pokazanie żywych żołnierzy, nie półnagich herosów z wielkimi mieczami czy wojowniczek w stalowych biustonoszach.

W fantasy to ważne. By odbiegała od sztampy musi pokazywać żywych bohaterów, nie zawsze bez skazy, z ludzkimi namiętnościami i słabościami. Stirlingowi się to udaje, on nie pisze o drużynie idącej wrzucić pierścień do cholernie daleko położonej dziury.

W tym wszystkim, w cyklach o imperium Drakan i generale Raju Whitehallu jest obecna wojna, jako podstawowy przejaw aktywności człowieka. Jako przedłużenie polityki i czynnik postępu cywilizacyjnego. Ale chociaż toczy się w przestrzeni alternatywnej, w odległej przyszłości bądź nawet w świecie magicznym jest to wojna, jakie znaliśmy jeszcze niedawno, w naszej własnej historii.

Ta historia potoczyła się inaczej. Nie wiem, czy jest jeszcze możliwe, że pod drzwiami staną i nocą kolbami w drzwi załomocą, a my ze snu podnosząc skroń będziemy gorączkowo szukać bagnetu. By stanąć u drzwi, naturalnie, i nie oddawać nawet guzika, chociaż wiadomo, że jak już przyszli, to raczej nie po guzik. Prędzej ktoś nam wjedzie Boeingiem przez okno albo w uczęszczanej kawiarni wybuchnie bomba nie całkiem inteligentna, z semteksem za pazuchą. Za co oczywiście później przykładnie ich zbombardujemy. Cala nadzieja w Hindusach i Pakistańczykach, oni zachowali resztki irracjonalnego romantyzmu.

Na koniec zawczasu przepraszam Andrzeja Ziemiańskiego za bezwstydne spapugowanie tytułu. Naprawdę on pierwszy to wymyślił.

 

Strona główna
design by a.mason