naglowek
 
 
Strona główna
  
 Powieści
 

Wrota światów. Zła piosenka

fragment

 

W szarych oczach nie było już zalotnego błysku, widocznego kiedyś w spojrzeniach rzucanych spod czarnych, opadających na czoło włosów. Powlekała je mgiełka bólu, lśniły matową poświatą dogasającego już ognia. I cierpieniem.

Była przytomna, przeraźliwie przytomna. Leżała na boku tak jak padła, kiedy ostre zęby wideł przeszyły najpierw zgrzebną koszulę, potem przebiły skórę i otrzewną. Zwinęła się tylko w kłębek, przycisnęła dłonie do podbrzusza, jakby chciała zatrzymać wyciekające z niej życie. Po pobladłych palcach spływały strużki krwi, gęstej i ciemnej.

Nie miała broni, nawet pałki. Claymore wiedział już, że przyszła tu może tylko wiedziona ciekawością, jak też będzie wyglądać przepędzanie kłopotliwych gości z sąsiedztwa. Może znęciła ją nadzieja, że znajdzie coś dla siebie, dla dzieciaków, cokolwiek. Może okopcony kociołek czy starą burkę, może jakieś zapomniane błyskotki. Dla kobiety z puszczy musiały być wielką pokusą, tak wielką, że zaryzykowała, w obawie, by chłopy znów nie podzieliły się między sobą, dla niej zostawiając jedynie parę kuksańców.

I co ja mam, kurwa, zrobić? – pomyślał mętnie Ramirez.

Kobieta zaczęła jęczeć. Już zrozumiała. Jeszcze najwyżej dwa, trzy dni bólu i cierpień, potem wszystko się skończy. Nie można przeżyć z brzuchem przebitym widłami, śmierć tylko kwestia czasu.

Usiłowała się czołgać, jej zakrwawione palce wpijały się w trawę. Nogi miała bezwładne. Claymore pamiętał to chrupnięcie, nie usłyszał go, poczuł raczej na drzewcu wideł. Któryś z zębów musiał trafić między kręgi, pomyślał z chłodną jasnością. Jakaś część jego umysłu oceniała konsekwencje. Nie przeżyje, nie ma szans.

Miał dziwne wrażenie rozdwojenia, zdawało mu się, że ktoś w nim samym patrzy na Claymore’a Ramireza, zimnego i wyrachowanego zabójcę, który odwróciłby się teraz i odszedł, nie zawracając sobie więcej głowy widokiem skazanej już przecież na śmierć kobiety. Dla tamtego Ramireza przeciwnik obezwładniony nie różniłby się niczym od zabitego, i tak został wyeliminowany. A jeśli zginał niepotrzebnie, to też bez różnicy. Straty uboczne.

Tamtego Ramireza nie nawiedzały sny.

Ale teraz już wiedział, że coś się skończyło. I już nigdy nie będzie tak, jak było.

Co mam zrobić? – to pytanie zadał ktoś, kogo Claymore jeszcze nie znał, przynajmniej do dziś. I zaraz sam sobie na nie odpowiedział. Przecież wiesz, musisz po sobie posprzątać.

Chciał przynajmniej odwlec decyzję, choć wiedział, że i tak już zapadła. Prześlizgnął się wzrokiem po twarzy kuglarza, złowił jego ponure spojrzenie spode łba. Popatrzył w oczy pulchnej kobieciny. Nie znalazł w nich pomocy.

– Nie, Claymore – uprzedziła go żabcia, zanim jeszcze zdążył otworzyć usta.

Wyraz jej szerokiej, szczerej twarzy, zazwyczaj pogodnej i gładkiej, był teraz surowy i stanowczy.

– Przecież sam wiesz, Claymore. Nie ma takiej siły, która mogłaby jej pomóc. Będzie umierać długo, ale umrze na pewno. Pomóż jej. Jesteś jej to winien.

Jestem, przyznał bez słowa. Ale wciąż nie chciał się z tym pogodzić, nie potrafił do końca przyznać się... Do porażki? Do winy? Wciąż nie wiedział.

– Zrób to szybko – w głosie żabci zabrzmiały twarde nuty. Jeszcze nigdy nie słyszał takiego tonu.

Zaklął bezradnie, potrząsnął głową. Podjął już decyzję, ale wciąż nie mógł się zdobyć na czyn.

– Nie... – zaczął.

Snake podszedł niespiesznie, stanął, spojrzał z góry.

– Posłuchaj, Ramirez – syknął z nienawiścią. – Skończysz, coś zaczał. Bo jak nie, to przetrącę ci kulasy i zostaniesz tutaj. Dopóki nie umrze ona albo ty. Będziesz patrzył, coś, kurwa, narobił. Rozumiesz?

Claymore nie odpowiedział. Nie miał co odpowiedzieć.

– Rozumiesz? – powtórzył kuglarz z naciskiem. Jego wielkie dłonie zacisnęły się w pięści.

– Jak mam to zrobić? – spytał cicho Claymore.

Snake roześmiał się ochryple.

– Gówno mnie to obchodzi, gołymi ręcami na przykład. Byle szybko.

 

***

 

Walczyła w ciszy, odpychała jego dłonie, które wkrótce stały się śliskie od krwi. Claymore słyszał tylko swój chrapliwy oddech, łomot tętna w skroniach, starał się nie myśleć, a przynajmniej nie patrzeć, nie widzieć nienawiści, żalu i strachu w zamglonych bólem oczach.

Nie potrafię, nie dam rady, pomyślał z rozpaczą, przechodzącą we wściekłość. Czego wy, kurwa, ode mnie chcecie?

– Żebyś zapłacił.

Nie wiedział, czy znowu jakieś dawno zapomniane głosy w jego umyśle, czy może żabcia, jarmarczna wieszczka przypomina mu o konsekwencjach.

Palce rannej, zimne i śliskie znów wymknęły mu się z dłoni, zacisnęły się na nadgarstku, poczuł nagły ból, gdy paznokcie wbiły się w skórę. Złość i rozpacz przyćmiła mu wzrok, przymknął oczy. Nie dam rady.

Wtedy znieruchomiała. Poczuł jak uścisk słabnie, ciało wiotczeje.

– Cicho – usłyszał dziecięcy głosik. – Cicho...

Mała Bethie ścierała kobiecie delikatnie kropelki potu z czoła, odgarniała przylepione, czarne kosmyki. Pod dotykiem drobnych, brudnych od sadzy i popiołu paluszków oddech rannej uspokajał się, cichł.

Claymore poczuł, jak dziewczynka wkłada mu coś w dłoń. Zacisnął palce na drewnianej rękojeści noża.

– Nie będzie bolało – powtarzała Bethie cicho.

Śmiertelnie zraniona kobieta opuściła wreszcie powieki.

– Nie będzie bolało...

Claymore wzniósł oczy w górę, do nieba, które poczynało już szarzeć, a punkciki gwiazd bladły i zanikały. Nie patrząc wymacał miejsce tuż pod wzgórkiem piersi, obok mostka, przyłożył ostrze. Lepkie od krwi palce ześlizgnęły się po rękojeści, ostry czubek noża musiał przebić odzienie i skórę, Claymore poczuł jak ciało kobiety zadrżało.

– Nie będzie...

Coraz jaśniejszy nieboskłon przekreśliła smuga spadającej gwiazdy. Claymore Ramirez wyszeptał nie swoje życzenie. I pchnął.

Klęczał potem z dłonią wciąż zaciśniętą na zakrwawionym trzonku noża, jakby nieposłuszne palce nie chciały się rozewrzeć. Zrywał się wiatr, rozdmuchiwał pogorzelisko. Na twarzy kobiety, spokojnej już, wypiękniałej i wysubtelniałej, kiedy śmierć cieniem położyła się pod oczyma, osiadały szare, jakby nieważkie płatki popiołu.

Tak zastał ich świt.

 

Strona główna
design by a.mason